Większość z nas zna Patagonię tylko z nazwy. Ogromna przestrzeń, huraganowe wiatry, surowy klimat. Ale co więcej można znaleźć na tym przysłowiowym „końcu świata”?

Moim transportem jest rower, a dachem nad głową namiot. Cały mój dobytek to jakieś 40 kilogramów, z czego może połowa to żarcie. Niska cena wolności. Mogę zatrzymać się kiedy i gdzie zechcę, lub gdzie zmusi mnie do tego zmęczenie i warunki. Z tą świadomością łatwiej jest zapuścić się w nieznane.

Przestrzeń, którą przemierzam, zaczynam odbierać wszystkimi zmysłami. Wiatr, deszcz, i przypiekające nos słońce. Po miesiącu podróży już wiem, co może patagońska pogoda i jak wyssane z palca są wszystkie prognozy. Utwierdzam się w przekonaniu, że nigdy bym nie zamienił dwóch kółek na wnętrze wygodnego autobusu.

Panorama. (Fot. El Grelus)

 

Podróż przez Patagonię

Dom na dwóch kółkach. (Fot. El Grelus)

Hasło „koniec świata” jest tutaj mocno eksploatowane turystycznie.  Argentyna ma swój „El Fin del Mundo” w Ushuaia, dość dużym skupisku blaszanych chat, typowych dla tutejszych małych miejscowości. Chile z kolei hasłem: „World’s End” promuje Punta Arenas.

To miejsca, w których   wielbicielowi architektury i miejskiego życia, ciężko będzie znaleźć coś ciekawego. Każde z napotkanych skupisk jest inne. Często powstało ze ściśle określonego powodu. Na początku XX wieku takim powodem mogły być złoża złota lub innych minerałów. Współcześnie miasteczka rosną głównie jako centra turystyczne, pełne hostelików, hospedaje, sklepów ze sprzętem turystycznym z kosmicznymi cenami.

Podróżując wzdłuż wybrzeża Cieśniny Magellana mijam resztki osad. Czasem samotna tablica wyjaśnia co tutaj się działo. 100 lat temu ta ziemia przeżywała rozkwit związany z odkryciem złota w okolicy Punta Arenas i Porvenir. Do dziś można się wybrać nad rzekę i spróbować coś wypłukać. Wciąż działają też prymitywne kopalnie, choć już raczej jako atrakcja turystyczna.

Największa część imigracji w te rejony to Chorwaci. Widać to po nazwiskach i nazwach ulic. Gdy złoto okazało się kolejnym niespełnionym eldorado, próbowano tu rozwinąć hodowlę bydła i owiec oraz wielorybnictwo. Do dziś po osadach zostały tylko żelazne wraki porzuconych maszyn. Dla mnie stanowią one ochronę przed wiatrem i zaciszne miejsce, świetne do rozbicia namiotu.

Patagonia to przede wszystkim przyroda. Nie egzotyczna, wręcz przeciwnie – bardzo „nasza”, choć może z małymi odstępstwami.  Gdy z lekką niepewnością przekraczam wrota Ziemi Ognistej, pierwsze kilometry pachną swojsko. Wokół ośnieżone szczyty – takie słowackie Tatry, myślę sobie. To uczucie pryska, gdy zauważam stadko papug skrzeczących na pobliskich drzewach, a jeszcze trochę dalej guanako pasące się na równinach. Zwierzaki są tu ciekawskie. Można je łatwo obserwować. Rankiem na ogrodzeniach wzdłuż szosy siedzą wielkie drapieżne ptaszyska. Czekają aż pampa rozgrzeje się i ruszy wiatr. Częstym gościem jest traro. Gdy rozbijam namiot, podpatruje ciekawsko.

Rowerem przez Patagonię

W drodze. (Fot. El Grelus)

Przede mną sześć miesięcy i cały kontynent. Szczyty, które mijam, tworzą jego kręgosłup, który będzie mi towarzyszył gdzieś na horyzoncie przez całą podróż. Pomaga mi świadomość, że tak naprawdę nie ma zmiłuj. Lot powrotny mam gdzieś daleko – w Limie za pół roku. Z odległą perspektywą powrotu rzeczy, które normalnie byłyby niemożliwe, stają się normalną częścią przygody, a przygoda zamienia się w codzienne życie.

Gdy nakładam mapę przebytej drogi na mapę Polski, okazuje się, że właśnie przejechałem z Bieszczad do Szczecina. Nic niezwykłego, tylko było ciągle pod wiatr. Skala tego ostatniego również ulega poszerzeniu. Na jednym końcu jest brak wiatru, który odpowiada polskiemu „silnemu”. Wtedy da się jeszcze sensownie pokonywać kilometry i człowiek jest szczęśliwy.  Na drugim końcu skali jest porywisty potwór, który wpycha cię pod najostrzejszą górkę i pozwala pędzić 60 kilometrów na godzinę bez pedałowania.

To tylko wtedy, gdy masz szczęście. W innym przypadku potrafi cisnąć o ziemię wraz z rowerem, zniszczyć namiot. Najprostsze czynności stają się skomplikowane – zatrzymanie się na poboczu, oparcie roweru. Czasem pozostawienie jakiejkolwiek rzeczy bez przyciśnięcia solidnym kamieniem jest niemożliwe. Dosłownie „przeminęło z wiatrem”. Nie mówiąc już o załatwianiu potrzeby, które przy takim wietrze kończy się małym prysznicem.

Droga jest jak narkotyk, to tam czeka mnie coś nowego. Nie w hostelu, gdzie spotykają się turyści. Oni gadają ciągle o tym samym: który z punktów w przewodniku już zobaczyli, który warto zaliczyć, a który nie. Po tygodniu namiotowej egzystencji, nocleg w hostelu to nie miejsce na odpoczynek. Zakupy, pranie, suszenie, czyszczenie. No i oczywiście kontakt z bliskimi czy wrzucenie czegoś na bloga dla niecierpliwych. Wszystko to zajmuje tyle, że zwykle kładę się spać koło 1 w nocy.

Gringo getta – hostele w Ameryce Południowej

Wśród tej mnogości turystycznej papki podsuwanej prosto pod nos (za odpowiednią cenę oczywiście), czasem się uda wyłowić coś interesującego. Gdy jest na to czas i gdy ma się szczęście, można spotkać ciekawą postać. Zwykle gdy zupełnie się tego nie spodziewasz. Dlatego mimo wszystko każdy zadaje te oklepane pytania: skąd jesteś? co robisz? gdzie jedziesz?

Podczas dziewięciodniowego trekkingu w Torres del Paine spotykam Guillerme – brazylijczyka piszącego przewodniki, m.in. po Carretera Austral, kolejnym etapie mojej podróży. W El Chalten poznaję Josha, który pracuje na kutrze rybackim na Alasce, a w wolnych chwilach podróżuje opracowując nową recepturę na baton energetyczny. Postacie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Zmienia się moja perspektywa na temat tego co można robić w życiu i jak wiele możliwości czeka na nas.

Wyruszając z Ushuaia wpadam w strumień rowerzystów-podróżników, takich jak ja, ale przemierzających najpopularniejszy szlak Ameryki Południowej w przeciwnym kierunku. Tu również spojrzenie jest zupełnie inne. Moja droga Ushuaia-Lima pokonywana w sześć miesięcy jest dla wielu z nich tylko małym odcinkiem. Napotkana para Francuzów ze łzami w oczach kończy swoją dwuletnią podróż dookoła świata, inni od Ushuaia zaczynają wielką przygodę. Skala się zmienia. Należę do krótkodystansowców – ograniczam się do ¾ kontynentu.

Francuscy rowerzyści podróżujący przez Patagonię

Napotkani po drodze Francuzi. (Fot. El Grelus)

Po miesiącu egzystencji w „strumieniu” rowerzystów przemierzających kontynent wiesz, że przed tobą podróżuje para Norwegów, a za tobą Francuzi. Poczta pantoflowo-rowerowa działa. Informacje są podawane dalej przez mijanych. Tanie hostele, inne miejsca przyjazne rowerzystom, gdzie zakręceni ludzie pozwalają skorzystać z prysznica czy wyprać brudne ciuchy.

Jednym z takich legendarnych miejsc jest panaderia (piekarnia) „La Union” w Tolhuin. Zjawiam się tam pod koniec dnia, czeka na mnie mały pokoik. Ściany i sufit pokrywają wpisy ludzi z całego świata. Przyklejam tutaj wiersz, który dostałem jeszcze w Ushuaia od Kolumbijczyka: Instantes – argentyńskiego pisarza, Jorge Louis’a Bourges’a (wygooglujcie sami). Później łóżko, ciepły prysznic i góra słodkich ciastek-rogalików-drożdżówek nazywanych w Argentynie facturas.

Gdy odległości, z którymi trzeba się zmierzyć, podawane są w setkach kilometrów, uczę się planować. Jeżeli otworzyłeś opakowanie ryżu, powinieneś kupić następne w najbliższym możliwym miejscu. Sklepy są tu zaopatrzone dość wybiórczo, więc nigdy nie wiadomo co będzie na stanie. Rower szybko przybiera na wadze. Pół biedy na asfalcie, gorzej, gdy zaczyna się ripio – szutrowa droga, zmienna jak rzeka. To postrach każdego rowerzysty. Każdy metr ripio jest inny. Chwilami ubity, za moment to luźne duże kamienie, a jeszcze później sypki piach. Jadąc nie ma czasu na rozglądanie się. Nieustannie kluczę w poszukiwaniu najlepszego miejsca, rama gnie się pod ciężarem sakw i sam dziwię się, że koła i opony są całe po tej katordze.

W Patagonii czuję, że ludzie sobie pomagają. Na porządku dziennym jest pozdrowienie od kierowcy wielkiej ciężarówki. Gdy siedzę na poboczu odpoczywając, kierowcy zwalniają, pytają czy wszystko ok i proponują „podrzucenie”. Daleko mi do rowerowego purysty, więc dwa razy korzystam z propozycji. Jest to okazja do ciekawej rozmowy.

Pierwszym razem od walki z porywistym wiatrem ratuje mnie dwójka chilijskich drogowców. Pracują przy odświeżaniu pasów. Nazywają mnie kamikaze, bo boczny wiatr rzuca mną po całej szerokości drogi. Innym razem zgarniają mnie carabinieros – chilijska straż graniczna. Podwózka do Puerto Natales, wspólny obiad – lentejas con carne (soczewica z mięsem), czyli typowa żołnierska strawa tutaj.

Na pomoc można liczyć również w samotnych samowystarczalnych gospodarstwach nazywanych tutaj estancia. Osłonięte miejsce na rozbicie namiotu to minimum. Na jednej z takich estancji przyjmuje nas stary gaucho (od jakiegoś czasu podróżuję w towarzystwie dwójki Francuzów). Ciężko się porozumieć, bo człowiek stracił już większość zębów. Język gestów jest jednak czytelny. Zagarnia nas do ciepłej kuchni, gdzie na starej żeliwnej płycie podskakuje wrzątek. Nakłada na talerze pozostałe z obiadu mięso z makaronem i warzywami. Gdy głodni zmiatamy jedzenie, w jego oczach zauważam wzruszenie. Może też marzył o podróży w nieznane. Czasem myślę, że każdy z rowerowych turystów ma coś wspólnego z gaucho, który całe życie spędza w siodle przemierzając argentyńską pampę.

Rowerem przez Patagonię

Długa droga przede mną. (Fot. El Grelus)

Nie zawsze jest tak, że to ja otrzymuję pomoc. Gdy pod wieczór opuszczam turystyczną maszynkę do wysysania pieniędzy – El Calafate, kilometry mijają szybko. To moja ulubiona pora dnia. Ciepłe światło, wiatr również daje odpocząć. Słońce jeszcze wysoko – zachodzi dopiero koło 22, w końcu mamy początek kalendarzowego lata.

Gdy mijam stojącą na poboczu ciężarówkę, słyszę głos. To młody chłopak o imieniu Maxi. Transportuje elementy konstrukcyjne jakiejś szopy. Zepsuta ciężarówka staje pod jego domem na dwie noce. Pyta o ciepłą wodę. Zapuszczam kuchenkę. Po chwili jemy pan de dulce (słodkie ciasto) i pijemy mate. Wokół bezkresna pampa.

W tej części Ameryki Południowej wystarczy jedno spojrzenie na półkę sklepową. To nie jest „kawowa” kultura. Do wyboru trzy rodzaje kawy (w tym dwie to rozpuszczalne), cztery rodzaje herbaty i niezliczona ilość smaków yerby. Wszyscy tu pociągają z bombilli – stalowej rurki, bo zaparzona yerba zostaje na powierzchni i tylko w ten sposób można ją pić. Na poboczu drogi co chwilę widać pobity termos – to kolejny przyrząd niezbędny przy piciu yerba mate. Można ją zaparzać kilka razy dolewając gorącej wody. Czuję, że jak wielu przede mną, wyjadę z tego krańca świata z yerbą w sakwie.

Polecamy >> Yerba mate – właściwości, ciekawostki

Piszę te słowa w przeddzień Bożego Narodzenia, choć jedynym tego świadectwem są tu choinki w hostelach i wystawach sklepowych. Czuję się zupełnie wyjęty z tego świata. Wokół jeziora i góry. Święta przyjdzie mi spędzić w Villa O’Higgins –  chilijskiej osadzie. Dostać się tutaj nie jest łatwo. Dla rowerzystów to przeprawa wymagająca wiele wysiłku – trzy dni i dwie przeprawy promowe. Najcięższe 8 kilometrów szlaku, prowadzącego na przełęcz oddzielającą Argentynę od Chile, zajmuje mi 6 godzin targania na plecach roweru i sakw. Przekraczam kolejne wrota. Przemierzenie Carretera Austral, 1500-kilometrowej górskiej drogi spinającej południowe Chile, to następny etap mojej podróży. Mniej tu turystycznych pułapek, ale również mniej zaopatrzenia.

Wojtek Grela w Patagonii

Zadowolony podróżnik :)) (Fot. El Grelus)

Carretera Austral to mój numer 1, od którego zacząłem planować ten wypad. Wszystko co przed, to wstęp… a wszystko co później to dopełnienie „Południowego szlaku”. Tu zaczyna się konieć świata. Ale to temat na kolejną opowieść.

Wojtek Grela

Prawie inżynier mechanik, magister sztuk pięknych. Spędza życie na polskiej prowincji, czyli w Koszalinie. Aktywnie promuje dwa kółka. Ma duży aparat fotograficzny. Czasem zrobi zdjęcie, ale zwykle go nosi w torbie. Gdy zmęczy się 'koszem', rusza w świat.

Komentarze: 2

Daria i Marcin 28 września 2014 o 15:36

Juz czuję ten wiatr we włosach:-) niedlugo i nas to czeka
Pozdrawiam rodaka z Koszalina :-)

Odpowiedz

majchers 2 lutego 2016 o 17:57

Wspaniała wyprawa. Gratuluję.

Odpowiedz