Mawiają Hajfa pracuje, Jerozolima się modli, a Tel Aviv bawi i coś w tym jest. W dwóch ostatnich jest jak w ulu, choć z zupełnie odmiennych powodów: Jerozolima spiera się sama ze sobą, a Tel Aviv żyje chwilą. Oba oblicza Izraela mogą jedynie fascynować i nie pozostawiają obojętnym. Coś ciągle wisi tam w powietrzu.

Ściana beżu swoim ogromem zamyka patelnię placu z którego wyrasta. Piętrowo ułożone kamienie rozpychane są karteczkami modlitw, które pod naporem nowych intencji, próśb i błagań wypadają na ziemię. Białą jarmułkę (z tureckiego lub tatarskiego „kaptur”) bierze się z kosza pełnego jej podobnych, ustawionego tuż za bramką prześwietlającą – symbolicznym przejściem do największej synagogi pod gołym niebem.

Panie idą na lewo, panowie na prawo, płacząc modlitwą w czasem niepokojącym, bujanym rytmie. Są karteluszki, są i długopisy, które ktoś zostawił. Można też od kogoś pożyczyć, by spisać swoje intencje, ułożyć je sobie w głowie, przelać na papier, skonkretyzować.

Ściana Płaczu to nic innego jak Mur Zachodni – pozostałość Drugiej Świątyni, zburzonej przez Rzymian powtarzających manewr wojsk babilońskich, które obróciły w niwecz Pierwszą Świątynię, zbudowaną przez Salomona, syna Dawida. Transowo modlący się Żydzi zapewne z rzadka kierują oczy ku górze, bo na szczycie muru gospodarzem jest już kto inny, odkąd po Wojnie sześciodniowej górujące nad starówką wzgórze świątynne trafiło pod kuratelę muzułmańską. W samym sercu wielokulturowej Jerozolimy, której nazwę tłumaczy się często jako „miasto pokoju”, wystrzeliwuje więc w górę Wzgórze Moria (po hebrajsku „wybrane przez Jahwe”) – symbol podziału i największa kość niezgody na Ziemi .

To tu jest kamień węgielny świata. To na nim Adam, Kain, Abel i Noe składali rytualne ofiary. Miał nią być też Izaak, syn Abrahama (według Koranu był nią abrahamowy pierworodny, Izmael). To również stąd prorok Mahomet został wzięty do nieba, Jakub miał zobaczyć wiodącą doń drabinę, a Rzymianie zastąpili tu Drugą Świątynię świątynią Zeusa, która potem stała się kościołem chrześcijańskim.

Im bliżej wejść na wzgórze, tym bardziej izraelscy żołnierze ustępują miejsca żołnierzom arabskim. Wskazują jedyne dostępne wejście dla niewiernych – Bramę Maurów, zwaną też Bramą Gnojną. Niegdyś wywożono tędy nieczystości z miasta. Najświętsze po Mekce i Medynie miejsce Islamu to ogromna przestrzeń szczytu wzgórza, przepastny plac świątynny, zdominowany przez dwie charakterystyczne budowle Jerozolimy. Niższy i bardziej rozłożysty meczet Al-Aqsa, wraz z kolumnadą ufundowaną przez Benito Mussoliniego (sic!), ustępuje nieodległej potędze żarzącej się w słońcu Kopuły na Skale, której to skały – niedoszłego miejsca kaźni Izaaka oraz wniebowzięcia Mahometa – jako ten obcy zobaczyć nie mogę. Napawam się połyskiem złocistej kopuły, opartej na obłożonej ceramiczną, niebiesko-białą mozaiką oktagonalnej podstawie. Gwar leżącego u stóp wzgórza miasta nie przebija się przez ziew pustyni Negew.

Zejście bywa bolesne. Można wpaść w samą paszczę Mea Sze’arim, dzielnicy niby otwartej, choć zamkniętej; dzielnicy przybyłych z Europy Wschodniej ortodoksyjnych Żydów, gardzących współczesnością tak samo jak zapędami syjonistycznymi czy samym państwem, które owe zapędy stworzyło. Izrael ma się przecież odrodzić dopiero po przyjściu Mesjasza. Nie ma tu telewizji, radia, gazet; zdjęć nie powinno się robić, a umierać nie powinno się w szabat, bo nikogo do pomocy tam nie wpuszczą. Tak mówią. Czarno-biały kolorystyczny kierat jednolitych stylowo, wielowarstwowych strojów stanowi wizualną ascezę, czyniąc z krótkich rękawków i spodenek krzykliwą pochwałę rozwiązłości. Plakaty nawołują do zastanowienia się, czy warto tu wchodzić, nakazują umiarkowanie w ubiorze, a świdrujące wzroki – umiarkowanie w patrzeniu.

Uciec można pod górę o nazwie Herzl. Znajduje się tam ”miejsce i imię” lub “pomnik i imię” z izajaszowego wersetu: dam [im] miejsce w moim domu i w moich murach oraz imię lepsze od synów i córek, dam im imię wieczyste i niezniszczalne(Iz 56, 5). W tłumaczeniu: Yad Vashem.

Uderzająca dobitność nowocześnie zaaranżowanych sal zmyślnego budynku głównej ekspozycji o trójkątnym przekroju – jakby potężne ramię gwiazdy Dawida wystawało z ziemi. Na Placu Getta Warszawskiego czyta się tabliczki przy drzewkach. Od monumentalnie wydanego Mein Kampf, przez przytłaczającą kopułę biblioteki akt każdej znanej ofiary Shoah, po wieczny płomień posępnego Pomnika Dzieci to miejsce krzyczy w monotonnym wyrazie żalu, w konwulsjach bezrefleksyjnej pretensji do ludzi i historii. Mówi co, ale wydaje się nie pytać dlaczego – tak jakby miało jasność co do odpowiedzi.

Przebijając się przez kupiecką zapalczywość krzyżowej Via Dolorosy przynajmniej nie idzie się w słońcu. Pod rzymską piątką Szymon Cyrenejeczyk miał pomóc nieść krzyż. Teraz jest tam Pizza de la Rosa. Ale kto by jadł pizzę w Jerozolimie? Hajfa pracuje, Jerozolima się modli, a Tel Aviv bawi. Ucieczka do Tel Avivu jest jak wybiegnięcie po oddech z Bazyliki Grobu Pańskiego na końcu jerozolimskiej drogi krzyżowej. Człowiekowi brakuje tchu, upada pod ciężarem dosadności miejsc, które żyły w wyobraźni, by teraz wśród nieprzebranych tłumów jakby kazać się traktować jako właśnie i dokładnie te.

Na Ben Yehudy ortodoksyjnie ubrany Żyd jeździ sobie na rolkach w śródziemnomorskim słońcu. Nic tak nie uświadamia napięcia Jerozolimy jak wyluzowanie Tel Avivu– miasta, które jest wszystkim tym, czym Jerozolima nie jest. Aglomeracja Tel Avivu to samodzielna druga co do wielkości gospodarka Bliskiego Wschodu, najbogatsze miasto Izraela i główny ośrodek badawczy i kulturowy (odbywa się tutaj 55 procent wszystkich przedstawień w kraju). Tu podpisano deklarację niepodległości państwa Izrael i to tu, przez kilka późniejszych miesięcy, mieściła się jego stolica. ONZ nie uznaje stołeczności Jerozolimy, więc znając jerozolimski węzeł gordyjski, większość ambasad profilaktycznie pozostała na Wzgórzu Wiosennym, jak tłumaczy się Tel Aviv, by na siłę nie pchać się do Miasta Pokoju.

Via Dolorosa

Via Dolorosa. Jerozolima (Fot. Adrian Krajewski)

Tutejsze plaże Gordon i Frischman są najbardziej kosmopolityczne. Na Chinky grają na bębnach i tańczą przed szabatem, Ge’la, Yerushalayim i Trumpeldor są dla dzieci i troskliwych rodziców, a Aviv dla sportowców wodnych. Hilton Beach jest dla gejów, ale zaraz za nią jest plaża dla tych oddanych religii – niedziele, wtorki i czwartki są tu dla kobiet (także tych, które chcą uniknąć werbalnych napastowań na reszcie plaż – w końcu słońce to samo), a poniedziałki, środy i piątki dla mężczyzn. Sobota jest dla obu płci, ale ortodoksi pewnie wtedy wpadają tu odpowiednio rzadziej. Siedząc po pas w ciepłej, falującej wodzie, można podziwiać plażowy widok, przypominający Copacabanę, nie myśląc, że gdzieś wśród piękna niskiej bauhausowej zabudowy tego tzw. Białego Miasta, zastrzelono premiera Icchaka Rabina, który podpisując pokojowe Porozumienia z Oslo bezwiednie podpisał na siebie wyrok śmierci z rąk rodaka.

Po zmroku z plaży zgiełk przenosi się do kawiarni i restauracji. Słychać wszystkie języki. Miasto nie zasypia.

Komentarze: Bądź pierwsza/y