W kolekcji odwiedzonych krajów Bliskiego Wschodu brakowało mi Iraku. Gdy pierwsi globtroterzy zamieścili swoje relacje z podróży do irackiego Kurdystanu, przy okazji wizyty w Iranie, postanowiłem zrobić sobie tam krótki odpoczynek. Okazał się krótszy niż się spodziewałem.

Pogranicze irańsko – irackie

10 czerwca 2014. 8.30 rano. Peyma Bus relacji Teheran – Sulajmanijja. Po kilkunastu godzinach jazdy pierwsza kontrola na rozległej granicy irańsko – irackiej w Penjwin. Jeszcze tego nie wiem, ale właśnie trwają walki o Mosul pomiędzy iracką armią a bojownikami ISIL – dziś Państwa Islamskiego. Mosul znajduje się dziewięćdziesiąt kilometrów od celu mojej wyprawy, stolicy Regionu Kurdystanu – Erbilu.

Czekając jeszcze w autobusie nie można się nudzić, bowiem irańscy pogranicznicy ganiają w pałkami drobnych przemytników, którzy z kanistrami na benzynę w rękach uciekają co sił w nogach. Przystają w zaroślach wyczekując na lepszy moment. Oczywiście, poza mną, na nikim w autobusie nie robi to żadnego wrażenia.

Pogranicznik wchodzi do autobusu. Jedyną osoba, która musi go opuścić to ja. Do budki. Czekam. Pięć minut. Już. Oddaje mi paszport. Ale w międzyczasie cały autobus beztrosko pojechał dalej. Po półkilometrowym marszu i modlitwach do Najwyższego w końcu go odnalazłem. Poruszanie się samemu bez orientacji po terenie granicy irańsko – irackiej nie należy do szczególnych przyjemności. Swoje emocje wyładowuję na kierowcy, któremu na migi pokazuję że powinien na mnie poczekać i trochę przeklinam po polsku. Mam nadzieję, że mu głupio. Chociaż trochę.

Kolejna kontrola już przez irackich urzędników. Poszło nadspodziewanie dobrze. Żadnych druków. Tylko niedowierzanie, że ja tu. Pewnie zastanawiają się po co? Kolejna kontrola odbywa się w położonym na uboczu budynku, który wskazują mi moi towarzysze z autobusu. Kilkanaście minut czekania. Nagle mi mówią, że powinienem mieć wizę. Ja, że nie muszę. Oni, że muszę. Po kilku nerwowych minutach urzędnik informuje mnie, że bez wizy mogę wjechać tylko do Kurdystanu, a już do Bagdadu i Mosulu nie. Jakaż strata. Nie tłumaczę już że nie mam zamiaru narażać swojego życia podróżując w tak fascynująco niebezpieczne regiony Iraku.

Iracki Kurdystan. Przepraszam, czy tu biją?

Na piechotę kolejne kilkaset metrów. Jestem w Kurdystanie. Jeszcze kilka godzin i będę w Sulajmanijji. Drugim największym mieście Regionu Kurdystanu. Po drodze trzy checkpointy. Wszyscy musimy za każdym razem wysiadać z autobusu. Ja zawsze wracam ostatni przepraszając wszystkich wzrokiem, ale mój paszport budzi niezmienne zainteresowanie żołnierzy. Nie są zbyt mili, rzucają moim paszportem. Ale bycie miłym chyba nie jest najważniejszą cechą dobrego peszmerga.

Sulajmanijja

Autobus zatrzymuje się na przedmieściach. Współpasażer z autobusu łapie dla mnie taxi i razem ze mną jedzie do centrum. Płaci za nas. Nic nie chce. Wskazuje drogę. Dobrze się zaczyna.

Po nocy w autobusie marzyłem o tym, by się wyspać na łóżku i porządnie najeść. Hoteli dużo, jedzenia jeszcze więcej. Pierwotne potrzeby zrealizowane. Kolejną była sisha. Znalazłem ciekawą kawiarnię z sishą i niezłym widokiem na miasto. Zewe Cafe. Przy Salim Street.

W Sulajmanijji jest jedno muzeum, które wzbudza moją ciekawość. To Amna Suraka (Red Security), dawna katownia prowadzona przez Saddama Husajna. Poznaję w nim młodego chłopaka, przewodnika dla anglojęzycznych gości. Muzeum wspomina zbrodnie na Kurdach, jednocześnie stara się wyeksponować ich dziedzictwo kulturowe. Jest też sala poświęcona Jazydom, którzy obecnie przeżywają bardzo trudny czas nękani przez Państwo Islamskie.

Bardziej niż wiele eksponatów w muzeum ciekawi mnie mój przewodnik więc szybko zaczynamy rozmawiać na tematy bieżące. Mój rozmówca myślał o studiowaniu w Warszawie, jednak jego wyobrażenie o kosztach życia w Polsce jest dalekie od prawdy. Nie będzie go stać na przebywanie w naszym kraju. Polska kojarzy mu się z lepszym życiem, bezpieczeństwem, wykształceniem, samodzielnością. Obecnie mieszka z całą rodziną. Własne mieszkanie dla młodych to luksus, na który niewielu Irakijczyków może sobie obecnie pozwolić.

Muzeum posiada robiącą ogromne wrażenie salę, której cały sufit wyłożony jest lampkami symbolizującymi zniszczone przez Saddama kurdyjskie wsie (ponad cztery tysiące) i ściany kawałkami szkiełek symbolizujących liczbę ofiar (ponad sto osiemdziesiąt tysięcy). Mój angielskojęzyczny przewodnik opowiada mi też o najrozmaitszych torturach stosowanych w więzieniu również wobec dzieci. Okropne miejsce.

W Suli (jak mawiają tutejsi) jest park. Azadi Park. A park jest wielki. I jest super. Są ludzie, herbata, życie toczące się dokładnie tak samo jak w każdym innym miejscu na świecie. Studenci uczą się do egzaminów na ławkach i na trawie. Nad nami powiewa ogromna kurdyjska flaga. Nad brzegiem jeziora beztrosko biegają dzieciaki. Ja popijam herbatkę i czytam Kurdish Globe. Jedyną angielską gazetę w Iraku. Darmową na dodatek.

Nastrój sielanki psuje mi SMS z Polski, że tu trwa wojna i żebym jak najszybciej się stąd wynosił. Gdzie ta wojna myślę, my tu mamy sielankę przecież. Ja nawet w plecaku mam dwa piwa na wieczór (w Iraku w odróżnieniu od Iranu można oficjalnie kupować alkohol). Pierwszy niepokój został jednak zasiany.

Nieopodal jeziora dostrzegam kolorową naczepę ciężarówki. Okazuje się, iż jest to Cultural Cafe, czyli objazdowa biblioteka. Są nawet pozycje po angielsku. Na zewnątrz dwa stoliki. Jakby kogoś naszło na czytanie, ma pod ręką kilka tysięcy książek, które może wypożyczyć „od ręki”. Cenna inicjatywa, choć nie wiem, czy celna, bo było pusto.

Suli ma też oczywiście swój wielki meczet, gdzie podczas modlitw wypoczywałem kryjąc się przed upałem jednocześnie obserwując modlących się i jak ja odpoczywających mężczyzn. Mimo, że byłem w dziesiątkach meczetów na świecie ten na tą zaletę, że jest przy bazarze i praktycznie w centrum miasta, więc jest w nim nieustanny ruch. Wolę pełne meczety od pustych. Są weselsze. Jest też w nich więcej do obserwowania, choć trudno z kolei było by tu spać (co w wielu innych meczetach z powodzeniem i błogosławieństwem Allaha czynić można).

Bazar w Sulajmanijji rozczarowuje. Największą jego wadą jest fakt, że nie można się w nim zgubić. A jakiż to arabski targ, na którym nie można się zgubić? Ponadto główne wejście od strony meczetu wiedzie przez część mięsną i strasznie tam śmierdzi. Za to, po chwili, jest sekcja ze złotem mająca tę zaletę, że z klimatyzowanych pomieszczeń poszczególnych sprzedawców bije przyjemny chłód. Tyle o suku. Nic nadzwyczajnego.

Jak już wspomniałem w Suli jest alkohol. W wyznaczonych sklepach tylko. Piwo kosztuje około trzech złotych, więc cena przyzwoita. Alkoholu nie podaje się za to w restauracjach, jak widać pić należy samotnie. Jeść wręcz odwrotnie. Wszelkiego rodzaju buły z mięsem (trochę tylko przypominające polskie kebaby) dostępne są na każdym rogu. Uwielbiam miasta, w których uliczne jedzenie jest dostępne wszędzie, i jest smaczne i tanie. Ideał. Sandwich (tak tu na niego wołają), czyli buła z mięsem z kebabowego grilla kosztuje cztery, pięć złotych. To co jeszcze lepsze, zarówno tu jak i w stolicy Erbilu, to fakt, że otrzymujesz bułkę z wybranym mięsem (kurczak lub baranina) i udajesz się do lady, gdzie samodzielnie nakładasz sobie do woli te dodatki i sosy, na które masz akurat ochotę. Cebula, sałata, kapusta, pikle, kukurydza, co kto lubi.

Podczas jednej z moich przekąsek poznaję dwóch kierowców z Iranu, którzy też wcinają kolacje i na migi „rozmawiamy” o piłce nożnej. Proroczy Irańczycy podczas zbliżającego się mundialu stawiają na Niemców. Ja z grzeczności na Iran co ich strasznie rozbawiło. Mnie ostatecznie też.

Krzysztof Kropisz

Uwielbia poznawać nowe kraje tak samo jak wracać do tych, które go szczególnie urzekły. Interesuje się głównie Iranem, który poznawał podczas swoich czterech wypraw do tego kraju. Najlepiej czuje się w wielkich metropoliach, a jego ulubionym miastem jest Teheran.

Ostatnie posty

Komentarze: Bądź pierwsza/y