W Polsce, czy to w Gdańsku, Krakowie czy Kraśniku, każdy poradzi sobie na dworcu kolejowym. W Europie Zachodniej z początku na stacji jest trochę nieswojo, ale zaraz pomoże miły przechodzień albo pani z okienka. To samo w wielu krajach, do których ludzie podróżują dosyć często. Nawet w chaotycznych Indiach idzie sobie poradzić z kupnem biletu na dworcu, mimo organizacyjnego rozgardiaszu i braku poczucia pewności czy to aby na pewno dobry bilet. Ale nie w stolicy, nie w Delhi. Tam trzeba się trochę poszarpać, a niekiedy nawet nie ma innego wyjścia, jak wyciągnąć bilet wprost z paszczy lwa.

Większość przyjezdnych swoją podróż po Indiach zaczyna od przylotu do Delhi. Większość z nich zamierza również jak najszybciej stamtąd prysnąć, gdyż stolica Indii nie jest zbyt reprezentatywna i nie zachęca przekonująco do dłuższego pobytu. Więc pojawia się znakomita okazja do skorzystania z usług kolejowych. Wystarczy przyjechać na dworzec, kupić bilet i w drogę!

Witamy na dworcu w stolicy Indii

Wejście na teren dworca kolejowego w New Delhi. (Fot. Bartek Szaro)

Nie, nie, nie, nie ma jednak tak łatwo. Bilet na dworcu w Delhi to dla obcokrajowca nagroda, którą otrzymuje za pokonanie odpowiedniej ilości pułapek. Bowiem nie ma tam kas z czekającymi na klientów starszymi paniami w eleganckich uniformach, ani onieśmielających automatów o kubistycznych kształtach, które plują biletami jak Dennis Rozrabiaka na chodnik. Są za to sprytni jak lisy, wykwalifikowani naciągacze, którzy zrobią wszystko, abyś nie trafił do specjalnej kasy biletowej dla obcokrajowców (znajdującej się na pierwszym piętrze budynku) a zostawił pieniądze w zaprzyjaźnionej, prywatnej agencji turystycznej zajmującej się rzekomo rezerwacją biletów na pociągi z ramienia kolei państwowych.

Zamieszanie na dworcu kolejowym w Indiach

Dwoczec w Delhi – work hard party! (Fot. Patryk Świątek)

Często wygląda to tak. Przyjeżdżasz na dworzec i dobrze wiesz, że kasa dla obcokrajowców znajduje się na pierwszym piętrze, bo tak napisali w przewodniku. Dodatkowo podkreślono tłustą czcionką żeby ABSOLUTNIE NIE UFAĆ nikomu, kto będzie sugerował, że kasa ta jest zamknięta i przeniesiono ją gdziekolwiek indziej.

Idziesz więc pewnym krokiem przed siebie, w stronę schodów. Wchodzisz na pierwszy stopień i jak z pod ziemi wyrasta gość, który wręcz krzyczy na ciebie udzielając reprymendy za kręcenie się tutaj bez biletu. Łapie cię za ramie i żwawo odprowadza w stronę tuk-tuka, który po zniżkowej, promocyjnej cenie (trzeba przecież pomagać zagubionym turystom) zawiezie do właściwego biura, w którym bilet już będzie na ciebie czekał.

Ale przecież wiesz, że biuro jest tu, pisali w przewodniku. Zaraz do rozmowy dołącza drugi gość i potwierdza, że biuro przeniesione i nic tu po tobie, musisz jechać. Odwracasz się dookoła, łapiesz z kimś przypadkowym kontakt wzrokowy, a on tendencyjnie potrząsa głową w geście potwierdzenia. Dobrze wie, co się dzieje. Jeszcze chwile przegadywania się i w końcu wsiadasz do tuk-tuka i jedziesz, to przecież tylko 5 minut stąd.

Polecamy: Jak oszukuje się turystów w Azji

Wysiadasz pod jakąś bramą. Na wprost ogromny sypiący się budynek, ulica zaprószona piachem i pyłem, a przed tobą eleganckie przeszklone drzwi z napisem „Welcome”. Wchodzisz, wewnątrz na wpół elegancko. Trochę jak na współczesnej poczcie, ale z dramatyczną nutą socjalistycznego urzędu. Są trzy stanowiska, przy jednym siedzi już jakaś dwójka białych, drugie jest puste, a do trzeciego gorąco zaprasza cię uśmiechnięty hindus ubrany w straganowy garniak. Na ścianie wisi certyfikat, którym chwali się gospodarz. To potwierdzenie naszej wiarygodności – mówi. I już coś ci śmierdzi, ale chwilę posłuchasz.

Okazuje się, że bilety na interesujące cię połączenia są zarezerwowane na trzy dni w przód, pracownik nawet energicznie zachęca abyś sam spojrzał na monitor i się przekonał. Zaraz później płynnie przechodzi do przedstawienia alternatywnej oferty.

– Biletów nie ma, ale mamy tutaj doskonałą ofertę na wycieczkę do… za jedyne… – sugeruje.

W twojej głowie już pulsują krępe, nieprzystępne myśli, słuchasz jeszcze chwilę tej nędznej nawijki i z poczuciem chęci natychmiastowego rewanżu wracasz na dworzec.

Idziesz z jasno wytyczonym celem: kasa na pierwszym piętrze, albo nigdzie się stąd nie ruszam. Zbliżasz się do bramek wykrywających metal znajdujących się przy wejściu (które i tak są dla picu) i, ni stąd, ni zowąd, z ojcowską radą śpieszy do ciebie pracownik kolei. Autentyczny pracownik kolei. Ubrany tak, jak regulamin przewiduje, wyciąga nawet plakietkę, dokument potwierdzający jego zawodową tożsamość.

Od razu, bez przesadnego gadania odsyła cię do czekającego już tuk-tuka. Próbujesz mu tłumaczyć, że już się tak nie dasz nabrać, właśnie wracasz z oszukanego biura naciągającego turystów. On jednak doskonale wie o takich przypadkach i ubolewa, że nie było go w pobliżu, mógłby wtedy zdecydowanie zainterweniować. Węszysz podstęp… ale pracownik kolei? Przecież ma dokumenty! To centrum indyjskiej stolicy. To główny dworzec w Delhi. Aż tak haniebne spiski nie mogą mieć tu miejsca.

Po dziesięciu minutach uświadamiasz sobie jak bardzo się myliłeś. Znowu trefne biuro i nawijanie makaronu na uszy. Straciłeś już dwie godziny, jest +40 stopni, z koszuli mógłbyś wycisnąć wiadro wody, a biletu nadal nie ma. Wracasz więc znerwicowany na dworzec po raz drugi. Kasa na pierwszym piętrze, albo śmierć.

Niespodziewanie za trzecim razem udaje się bez kłopotu. Nikt cię nie zagaił, nawet nie zaczepił. Wystarczyło minąć dwa zdechłe psy, palącego na schodach crack biedaka i już jest pomieszczenie z kasą dla obcokrajowców! Zupełnie inny świat niż ten na parterze. Sprawnie działająca klimatyzacja, dużo światła, przestrzeń, „bezkolizyjne” kolejki i tuziny turystów opowiadających sobie nawzajem te same historie – ile musieli się olatać zanim wreszcie tu dotarli.

Cierpliwie odstajesz swoje. Po drodze wypełniasz karkołomne formularze, które twoim zdaniem są do niczego nie potrzebne, później jeszcze chwilę nerwowego napięcia przy leniwym urzędniku i jest bilet! Oczywiście nie na dzisiaj – koleją w Indiach podróżuje dziennie kilkadziesiąt milionów ludzi, a dostępność biletów jest ograniczona. Na jutro też może być. Ważne, że się udało. 500 kilometrów za 7 złotych, w najniższej klasie.

Podróżując w klasie najniższej ma się styczność z ludźmi najuboższymi, a to grupa w Indiach najliczniejsza. Daje nam to okazję do poznania Indii od strony najprawdziwszej, ale i najsmutniejszej. W wagonach dzieją się czasem rzeczy niewyobrażalne dla przeciętnego konsumenta śniadaniowych płatków kukurydzianych, także spokoju ducha nie zaznałem ani przez moment. A jeszcze zanim się zacznie zwracać na to uwagę to trzeba się odciągnąć od zaborczo przyciągającej uwagę konstrukcji pociągu i jego organizacji.

Ale sam przejazd pociągiem to już zupełnie inna historia jest.

Bartek Szaro

Podróżuje, bo uważa, że poznawanie nowych miejsc i ludzi to najbardziej wartościowa rzecz, jaką można robić w wolnym czasie. Jego ulubionymi środkami transportu są stary, rozklekotany autobus oraz koń. Działa na www.paragonzpodrozy.pl.

Komentarze: 2

Krzychu Dopierała 18 grudnia 2012 o 22:45

być może miałem szczęście, ale kręciłem się w okolicy tego dworca sporo razy i zawsze bez zbędnych ściem docierałem dokąd chciałem ;-) godne polecenia są komunalne prysznice przydworcowe od strony Paharganju! :-D a indyjskie bilety bez kolejek zawsze na stronie Cleartrip!

Odpowiedz

Kamil Białas 16 lutego 2014 o 16:55

No ja też się trochę namęczyłem :D Co prawda wiedziałem, że biuro dla obcokrajowców jest na 1 piętrze, ale oczywiście byłem ze złej strony dworca :P Dopiero po dwudziestu minutach grozy zorientowałem się, że jestem na 16 peronie, haha. No w każdym bądź razie wszystko się zgadza. Naciągaczy pełno!

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.