Ameryka Łacińska. Terminal autobusowy w średniej wielkości, turystycznym miasteczku. Para turystów w nowiutkich okularach słonecznych D&G wyjmuje plecaki zapakowane w czyściutkie pokrowce przeciwdeszczowe z luków bagażowych jednego z busów. Podręczne, małe plecaczki zakładają na klatki piersiowe, większe – na plecy, a do kieszeni spodni niedbale upychają swoje najnowsze iPody.

Raczej pewnym krokiem ruszają w kierunku wyjścia. W ciemnych okularach ledwie widać przechodzące postacie obok, ale już blisko do drzwi na zewnątrz, nie ma co psuć efektu, wszak miejscowi patrzą się na nich jak na gwiazdy z Hollywood. Tak przynajmniej myśli tych dwóch chłopaków z plecakami.

W przejściu robi się trochę tłoczno. Ubrana w tradycyjną, kolorową suknie kobieta z dzieckiem na rękach wyciąga dłoń po drobne, z tyłu ktoś popycha ich, spiesząc się do pracy. Z tylniej kieszeni jednego z turystów znika portfel, drugiemu, niepozorny chłopaczek w czapce bejsbolowej wyciąga iPoda. Sekundy później cała trójka biorąca udział w tej akcji rozpływa się w powietrzu.

 

Przyjemna atmosfera w hostelu dla gringo to podstawa. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Turyści, niczego jeszcze nie świadomi, postanawiają wziąć taksówkę. Wyćwiczonym gestem machają na nadjeżdżającą taryfę. Ceny są tak śmiesznie niskie, że nie ma co przecież iść na piechotę. W dłoniach jednego z nich pojawia się święta księga backpackerów – przewodnik Lonely Planet, w której już podkreślone markerem znajdują się adresy hosteli.

W taksówce po angielsku goście próbują dogadać się z kierowcą, ale idzie jak zwykle. Pod koniec wyjazdu na pewno będziemy umieli się dogadać, myślą obaj turyści i nawet nie zauważają, że pięciu miesięcy został im już tylko jeden w podróży. Kierowca próbuje powiedzieć im, że hostel, do którego chcą jechać, leży w niebezpiecznej dzielnicy i proponuje im inny hotel, gdzie płacą mu prowizję od każdego turysty, którego przywiezie. Niestety anglojęzyczni turyści nic z tego nie rozumieją i z uporem maniaka pukają w adres w przewodniku.

Taksiarz odpuszcza. Podjeżdża przed bramę hostelu i z satysfakcją inkasuje dwukrotnie wyższą stawkę niż normalnie. Zachodni klienci są łatwym łupem. Chłopaki zakładają plecaki i dzwonią do drzwi. Elektryczne brzdęknięcie i oto po chwili przekraczają bramy raju. Na recepcji znajome „Hola! How are you doing?”, miejsce w dormitorium zawsze się znajdzie. Teraz tylko prysznic, nowa koszula i można otwierać browar. Za wysokim murem rozciąga się inny świat. Są znów bezpieczni, wśród innych im podobnych. Można się wyluzować. Witamy w hostelach sieci Gringo Getto!

„Plecakowiec” nie brzmi dumnie

Powyższa historia to nie żadne s-f. To obraz, jaki widać każdego dnia, w wielu miejscach w Ameryce Łacińskiej. Podróżowanie stało się łatwiejsze. Nie trzeba być już twardzielem ani ascetą, naukowcem czy pisarzem. Można jeździć z walizką, chodzić w klapeczkach i pić Heinekena niemal w każdym miejscu.

Podróżują wszyscy, jedni długo, inni przylatują gdzieś na kilka dni i pędzą dalej, bo mają zabukowany już samolot na bilecie „w trzy miesiące dookoła świata”. W miejscowościach turystycznych pełno jest Francuzów w kapeluszach typu safari, Niemców w lanserskich windblockerach i Japończyków z kamerami HD. To oni są głównym celem złodziei i naciągaczy, bo pieniądze często niemal wystają im z kieszeni. Najwięcej w Ameryce Południowej jest jednak Amerykanów. I Backpackerów.

Któż z nas nie należy do tej grupy podróżujących? Niski lub średni budżet, plecak na grzbiecie, w nim aparat, często śpiwór, karimata i trzy koszulki na krzyż… W języku polskim nie ma dobrego odpowiednika. „Plecakowiec” nie brzmi już tak dumnie jak mochilero czy backpacker, prawda? Nie ma chyba też jednolitej, jakiejś dokładnej definicji tego terminu, ale nie o tym miało być…

Hostele – kilka lat temu nikt o nich nie słyszał

Zarówno w Ameryce Centralnej jak i Południowej, backpackerzy są siłą napędową małych i średnich biznesów. Poczynając od wszelkiego typu wycieczek zorientowanych na szeroko pojęte ‘zwiedzanie’ (zorganizowanych przez agencje turystyczne), przez trekkingi, wspinaczkę, jazdy konne, masaże, loty na paralotniach, usługi transportowe, rejsy na jachtach, kursy językowe, płatne wolontariaty, aż po usługi hotelarskie.

Hostele. Jeszcze kilka lat temu nikt o nich nie słyszał. Były schroniska młodzieżowe, posady, hospedaje, ale hostele dla backpackersów? Mam wrażenie, że dla starszych wędrowców, to by była wręcz profanacja samej idei backpackingu. Nie było na nie zapotrzebowania, podróżnych było dużo mniej, a spotkanie drugiego włóczykija z plecakiem było czymś znacznie rzadszym, bardziej ‘romantycznym’ niż jest to obecnie.

Dziś trudno sobie wyobrazić podróżowanie bez hosteli. Często zdarza się, że od razu po wyjściu z autobusu jesteśmy bombardowani ulotkami o „super friendly and cozy” oazach lub zaczepiani na ulicy przez naganiaczy, pytających czy przypadkiem nie szukamy miejsca do spania. W większych miastach są wręcz wytyczone dzielnice dla turystów, gdzie hosteli jest więcej niż sklepów spożywczych.

W hostelach często znajdziecie kilka komputerów z dostępem do Internetu. (Fot. Hostel Suites Mendoza)

Czym są hostele? Generalnie rzecz biorąc są to miejsca spotkań backpackerów. Hotele, gdzie śpi się w dormitoriach za relatywnie niewielkie pieniądze. Za nieco większe można wynająć dwójkę lub nawet pojedynczy pokój. Najczęściej ulokowane są one w niewielkiej odległości od centrum miasta, niedaleko plaza de armas lub parque central, w zależności od kraju, w którym się znajdujemy. Rzecz jasna, różnią się one między sobą, ale zasadniczo każdy hostel zbudowany jest w miarę podobnie. Kilka dormitoriów, parę mniejszych pokojów i tzw. common room, miejsce z sofami lub fotelami, telewizorem i odtwarzaczem DVD, gdzie można przyjść, posiedzieć, pogadać i napić się piwka. Często dostępna jest też kuchnia z lodówką dla tych, którzy preferują własne potrawy, kilka komputerów z dostępem do Internetu lub ewentualnie strefa wifi, a także należąca do hostelu agencja turystyczna oferująca wszelkiej maści tzw. toury dla gości, oczywiście nie za darmo.

Niektóre hostele, zwłaszcza w cieplejszych strefach klimatycznych, wyposażone są w baseny, hamaki, a te droższe nawet w klimatyzację. Każde takie miejsce posiada swoją niepowtarzalną atmosferę, którą tworzy obsługa i ludzie przebywający akurat w takim hostelu. Zauważyłem jednak, że wszystkie takie obiekty można podzielić na parę grup. Poniżej przedstawiam najprostszy możliwy podział mojego autorstwa, ze względu na wielkość obiektów.

Rodzinnie i miło

Pierwsza grupa to małe, przyjazne hostele rodzinne, prowadzone najczęściej przez lokalnych ludzi lub takich obcokrajowców, którzy wsiąkli na dobre w daną społeczność. Panuje w nich sympatyczny, domowy klimat, właściciel często rozmawia z gośćmi, chętnie pójdzie na imprezę, potrafi doradzić, pomóc w wyborze miejscowych agencji turystycznych lub przewodników, gdyż w samym hostelu takowych nie ma. Sam budynek jest przekształconym domem, w którym mieszkają na co dzień właściciele i dlatego po godzinie 23.00 prosi się o zachowanie ciszy nocnej.

W Panamie miałem okazję być w takim miejscu, prowadzonym przez byłą wolontariuszkę Czerwonego Krzyża, która kupiła duży dom i zamieniła go na hostel. W środku wszystko było fioletowe, począwszy od talerzy w kuchni, przez szafki, stołki po wszystkie ściany. Właścicielka miała w kilku klaserach zebraną ogromną bazę danych o najbliższej okolicy jak i całym kraju. Na ścianie zaś wisiała mapa świata, gdzie można było przypiąć szpilkę w miejscu swojego pochodzenia i zostawić np adres bloga dla przyszłych Rodaków.

Im bardziej pomysłowy właściciel tym jest ciekawiej. Warunki w hostelach z tej grupy najczęściej nie są luksusowe, ale przeważnie można oczekiwać miłej obsługi, indywidualnego podejścia i czystości.

Możesz być anonimowy

Druga grupa jest najliczniejsza. Tworzą ją hostele średniej wielkości, w których można spotkać dosłownie każdego. Od bawiących się przy gitarze hipisów, przez podróżujących z dziećmi rodziców, aż po emerytów. Takie miejsca często mają ciepłą wodę dostępną przez 24 godziny na dobę, zonę wifi, pokaźną kolekcję filmów na DVD, biblioteczkę książek i przewodników na wymianę, własną agencję turystyczną.

Z racji większej ilości gości, podejście obsługi jest już inne. Przeważnie nie ma ciszy nocnej i wracać można z imprez nawet nad ranem, bo na recepcji zawsze ktoś siedzi. Nierzadko można ochłodzić się w basenie czy nawet zagrać w ping ponga w pomieszczeniu wspólnym.

Hostele z tej grupy są o tyle fajne, iż można spotkać tutaj ludzi takich jak my sami. Jeśli nie mamy akurat ochoty na wyjście na imprezę, nic nie szkodzi, bo w salonie pewnie grają w karty, a jak nie, to na pewno znajdzie się ktoś przed telewizorem, tak samo małomówny jak my. Można być anonimowym, jednym z wielu podróżujących, ale stosunkowo łatwo jest stać się też „duszą towarzystwa”. Hostele z tej grupy cechuje największa chyba różnorodność.

Gringo Getta

Ostatnią grupą są gringo getta. Nie wiem kto to tą nazwę wymyślił, nie byłem to ja, ale uważam, iż jest wyjątkowo trafna. Do grupy należą największe hostele, jakie można spotkać.

Standard usług należy tu do najwyższych, podobnie z resztą jak i ceny – codziennie zmiana pościeli, gorąca woda w prysznicach przez 24 h (i to nie z tych elektrycznych sikawek), renomowane agencje z szeroką ofertą wycieczek, odbiór i dowóz na lotnisko czy terminal autobusowy. Rekomendowane przez Lonely Planet, z własną stroną internetową, pralnią i staffem odpowiedzialnym za eventy, konkursy i turnieje.

Śpiąc w hostelach stosunkowo łatwo jest stać się „duszą towarzystwa”. (Fot. Hostel Suites Mendoza)

Oprócz dużego common room’u, często można spotkać się z całym pubem należącym do hostelu, połączonym z knajpą i klubem bilardowym. Tego typu miejsca klasyczne imprezownie, głośna muzyka i pijana klientela utrudnia zaśnięcie, a gdy to się już uda, to zawsze około czwartej nad ranem z klubów (lub innych podobnych hosteli w mieście) wracają jeszcze ludzie potykając się o plecaki i z trudem próbujący wdrapać się na piętrowe łózka. O ile to nie jesteśmy akurat my.

Nie jest to zdecydowanie miejsce dla szukających spokoju. Tu kupisz dragi, bezpiecznie nawalisz się, jeśli tylko masz na to ochotę.

Dlaczego Gringo Getta? W hostelach tego typu oficjalnym językiem jest zazwyczaj angielski, odgrodzone są one wysokim murem od reszty świata i właściwie nie ma potrzeby w ogóle wychodzenia na zewnątrz, z czego oczywiście wiele osób korzysta. Jedzenie, picie, rozrywka – wszystko jest na miejscu! A wszędzie leżą ulotki, informujące o innych hostelach z danej sieci czy im podobnym. Quito, Lima, Cusco, La Paz… Do wyboru, do koloru. Klient nasz pan. Łatwo zostać czytając takie hasła jak: „you will never forget that” albo „adventure of your life” czy „from backpackers to backpackers, we know what you need”…

Spotykałem ludzi, którzy jeżdżą tylko i wyłącznie po takich miejscach. Już nawet nie z plecakiem, przecież do walizki więcej wejdzie ciuchów. To już nie backpackerzy, to imprezowi walizkowcy. Po trzech miesiącach w Ameryce Południowej nie wiedzą co znaczy po hiszpańsku „claro”, jak zapytać się o godzinę czy o drogę. Bo i po co? Wszystko załatwi za nich obsługa Getta. Dowiozą, odbiorą, oprowadzą. A przez Internet pomogą zabukować miejsce już w innym podobnym hostelu, w innym mieście.

Tylko gdzie w tym wszystkim miejsce na jakąś przygodę? Przygody zdarzają się na terminalach czy lotniskach, tak jak tym dwóm wspomnianym przeze mnie na początku turystom, reszta to po prostu kawałek ich rzeczywistości, ich kraju, przeniesiony w innego miejsce świata i ogrodzony murem. Ale czy to źle? Oczywiście, że nie. Na tym polega to wszystko, na tym polega wolność naszych czasów. Można podróżować na tysiąc różnych sposobów i jeśli komuś to odpowiada, to czy mamy prawo uważać się za lepszych, prawdziwszych podróżników? Nie sądzę. Po prostu mamy wybór, którego kiedyś nie było.

Każdy ma swój styl podróży

Cóż, obraz ten jest oczywiście przerysowany. Moim zdaniem hostele są potrzebne. Ułatwiają życie i dzięki nim, w społeczności backpackerów nigdy nie jest się samemu.

To w hostelach rodzą się nowe pomysły na podróże, dowiaduje się o ciekawych miejscach i wysłuchuje inspirujących nieraz historii. To w nich można poznać innych fajnych ludzi i, mimo że ta przyjaźń w większości przypadków jest krótkotrwała, bo przecież każdy z nas niedługo pojedzie w swoim kierunku, to w czasie tych kilku dni i nocy w hostelu, można bawić się jakbyśmy byli świetnymi znajomymi. I to też jest uczciwe. Ręka do góry, ogólnie cześć wszystkim i następnego dnia jedzie się dalej. Nikt nie płacze.

Czasem zawiązują się bliższe relacje, romanse, tworzą się grupy podróżnicze – pojedźmy razem tam, wejdźmy na tą górę, powspinajmy się. Można znaleźć łatwo nauczyciela języka, partnera w góry, a czasem nawet jakąś pracę ‘na chwilę’ za dach nad głową – na recepcji, przy pracach porządkowych, jakiś wolontariat.

Z drugiej strony jednak organizując i ułatwiając wszystko, hostele robią gamoni z wielu z backpackerów, którzy głupieją w momentach, których nie przewidzieli. Wspominane kłopoty z dogadaniem się, ogólna nieporadność i nieznajomość obyczajów panujących w danym kraju, brak zaufania do ludzi, bo przecież wczoraj tamten w hostelu mówił, jak go okradli… Izolacja i brak kontaktu z „prawdziwym życiem” za murami getta doprowadza do tego, że trudniej jest odczuć klimat danego miasta. Pamięta się już tylko hostel, a reszta, podczas próby przywołania w pamięci tego, jak było gdzieś tam, jest utrudniona.

Napisałem, że hostele są potrzebne. Miałem na myśli to, że są potrzebne wielu podróżnikom. Rozszerzają wachlarz możliwości.

Ale nie wszystkim. Ogromna rzesza wędrowców ceni sobie w podróży pozostawanie z dala od języka angielskiego, innych gringos, wszelkich turystycznych miejsc i komercji. Oni podróżują chcąc poznawać kulturę i ludzi, doświadczyć czegoś autentycznego, czego, co by nie mówiły ulotki hosteli, nie da się tam kupić.

Wcale nie jest też tak, jak się powszechnie przypuszcza, że hostele są najtańszą formą przespania się pod dachem w podróży. W wielu hospedaje w Ameryce Łacińskiej można dostać prywatny pokój za dużo niższą cenę niż dormitorium w hostelu dla backpackerów. Nie będzie baru, innych podróżnych, Internetu.. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.

Hostele są i będą. Ale nikt nikogo póki co jeszcze nie zmusza, by je odwiedzać i korzystać z ich usług. Jesteśmy wolni w tym, jaką drogę obieramy i mamy z czego wybierać. Nie ma nic złego w zabawie z takimi jak my, tak samo jak i we włóczeniu się wszędzie na własną rękę i preferowaniu lokalnych pubów, gdzie jesteśmy jedynymi białymi. Wybierajmy to, co sprawia nam przyjemność, bo przecież tym jest podróżowanie. Bądźmy tolerancyjni, umiejmy się odnaleźć w każdym miejscu, przeżyjmy różne chwile.

Ja hostele lubię, ale nie wyobrażam sobie odkrywania każdego kraju z wycieczkami organizowanymi przez hostelowe agencje turystyczne, bez prób dotarcia tak głęboko, na ile chcę i jak to się da w danej chwili. Wybrałem własny styl podróży, który dla wielu może się wydawać jedynie słuszny i zupełnie normalny, dla innych dziwny, a jeszcze parę osób pewnie by mogło powiedzieć, że niebezpieczny. Ale ja się dobrze w nim czuje. Sprawdź, który odpowiada najbardziej Tobie. Wybierz coś pośredniego, żadna ekstrema nie jest właściwa. Nie bój się przekraczać murów gringo gett, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę, bo nigdy nie wiesz, gdzie rozpocznie się Twoja przygoda. Warto jedynie wiedzieć, jaka to ma być przygoda, umieć podążyć za jakimś wewnętrznym głosem i mieć oczy otwarte… Reszta ułoży się sama :]

Kuba Fedorowicz

Zawsze powtarzał, że trzeba iść własną drogą - i robił to konsekwentnie. Odbył samotna podróż autostopem po Ameryce Łacińskiej - swoje Grand Tour, uwielbiał sporty, ruch, działanie. Swoją ziemską wędrówkę zakończył 6 marca 2012 roku.