Ludzie książki piszą…
Wysypało ostatnimi czasy literatury tzw. podróżniczej. A że człowiek świata ciekawy to i zachciało mu się poczytać, jak ludzie świat widzą. Nie zawsze wyszło mi to na dobre.
Albo ten świat jakiś mały, albo motocykle szybkie
- Tomasz Gorazdowski – „126 dni na kanapie – motocyklem dookoła świata”
Na pierwszy ogień poszła książka dziennikarza radiowej Trójki Tomasza Gorazdowskiego – 126 dni na kanapie – motocyklem dookoła świata. Recenzje jakie znalazłem na tematycznych forach były dość obiecujące. Na tyle obiecujące, że zlekceważyłem motto przewodnie tej publikacji – niespecjalnie zresztą ukryte – bo zawarte w tytule: W sto dwadzieścia sześć dni dookoła świata. Albo ten świat jakiś mały, albo ich motocykle takie szybkie, albo nic nie widzieli. Niestety podpowiedź jaka kołacze w tyle głowy wskazuje na trzecią możliwość.
Mamy więc niezdarny opis gonitwy, ciągłego pośpiechu przy połykaniu kolejnych setek kilometrów. Bo już, bo teraz, bo słuchacze czekają, bo czas się kończy. Gdzie rozstawić antenę, jak zapakować motocykl, żeby go wysłać (samolotem!) do kolejnego kraju i jak go później wydobyć z czeluści urzędu celnego. Wszystko to napisane bez polotu, pomysłu na to jak sprzedać przygodę swojego życia (co bez wątpienia nią było).
Brak w tej książce jakiejkolwiek głębszej refleksji, czegokolwiek co mogłoby człowieka zachęcić do wskoczenia na siodełko i ruszenia przed siebie. Przyznać muszę, że poczułem się oszukany…. Te wszystkie wcześniejsze relacje „byledalejów” czy „pelikanochomików” zbudowały obraz tego jak być powinno podczas takiego wyjazdu. Książka ta jest w mojej ocenie świetnym przykładem jak wygląda podróż dla „sponsora”.
Reasumując – Polecam…. unikać jak ognia.
Niemieckie wakacje, polska wyprawa
- Marek Tomalik – „Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia”
Skoro już przy ogniu jesteśmy – kolejna pozycja kusząca nas okładką na półkach księgarni to Australia – gdzie kwiaty rodzą się z ognia Marka Tomalika. Książka ta miała być sposobem na pogłębienie mojej wiedzy o tym kraju – zwłaszcza po kilku tygodniach tam spędzonych, które pozostawiły spory niedosyt.
Jedyne do czego nie można się w niej doczepić to warsztat literacki. Choć lata świetlne od Terzaniego czy Jagielskiego to jednak poprawny i dobrze „czytający się” tekst. Oczywiście dla kogoś kto nigdy nie był w Australii i wciąż żyje (z reguły) bardzo mylnym wyobrażeniem o tym kontynencie.
Smutne jest to, że jak większość tego typu periodyków w naszym kraju, książka przesiąknięta jest manierą niesamowitości, wyprawy tak niewyobrażalnie trudnej, że dostępnej tylko dla nielicznych.
Pokrótce gościu opisuje coś co każdy szanujący się niemiecki czy australijski emeryt nazywa wakacjami. Po prostu wsiada w samochód terenowy (do wypożyczenia na miejscu i to z pełnym wyposażeniem – wg nomenklatury niemieckiej: wakacyjnym, wg autora: wyprawowym) i jedzie.
Jeśli nie wiecie co mniej więcej nasz zachodni sąsiad określa mianem kanikuły to proszę: każdy lekko trzepnięty Helmut ze swoją Helgą, jak już rozpocznie czerpanie z wezbranego strumienia niemieckiego systemu socjalnego, bierze sobie podobnych przyjaciół, wsiadają w samolot, lecą do Perth, tam wypożyczają z Britza czy innego Apollo land cruisery i lecą na Gibb River Road, Rudall River czy (jak to ich drugi lub trzeci pobyt w Ozilandii) na Canning Stock Route. O Great Central Road celowo nie wspominam, bo można ją przy odrobinie samozaparcia przejechać 20-letnim subaru justy.
Różnica między turystą germańskim a Markiem Tomalikiem jest taka, że oni opowiadają o tym po weselach Dolnej Saksonii (ewentualnie Bawarii) przez trzy miesiące po powrocie, a nie piszą dyrdyma… tfu, reportaży z „ekspedycji”.
No i nie mylą im się fakty przytaczane, jak ma to miejsce u pana Tomalika. W Australii… na przykład mamy do czynienia z „cudownym” rozrostem pewnego drzewa w południowej części WA – specjalnie na potrzeby spędzenia tam nocy przez rzeczonego obywatela. Niestety parę lat później sam na nie wszedłem i znów miało rozmiar „wikipediowy”. Nie dowiemy się też zbyt wiele o Aborygenach (na co po cichu liczyłem kupując książkę). Mamy tylko wyidealizowany obraz relacji rodowitych aussie, ich relacji z białym najeźdźcą itd.
Technicznie rzecz ujmując wnętrze książki, jest z gatunku „takich se” tj. śliski papier, zdjęcia gorsze niż we wspominanych 126 dniach… ale grzbiet fajnie się prezentuje na półce. Tylko czy po to kupujemy taką książkę? Po to by postawić na półce i wystraszyć się podróży na Antypody bo miejsce to jest tylko dla „twardzieli”?
Opowieści kumpla przy piwie
- Dariusz Oskroba – „Dosięgnąć Horyzontu, czyli motocyklem przez świat”
Jako osobnik z natury uparty, postanowiłem podrążyć temat motocyklowy podczas pobytu w jednej z księgarń i trafiłem przez czysty przypadek na książkę Dariusza Oskroby Dosięgnąć Horyzontu, czyli motocyklem przez świat. Szybko przekartkowałem kilka pierwszych stron i udałem się z nią do kasy.
Trudno mi jednoznacznie scharakteryzować książkę Dariusza Oskroby. Chyba najbliższe byłoby stwierdzenie, że podczas czytania czujemy się jakbyśmy słuchali opowieści kumpla przy piwie. Takim właśnie językiem jest napisana, czasami kolokwialnym, czasami nieco bardziej ambitnym, ale zawsze ciekawym i bardzo obrazowym.
Nie ma tutaj miejsca na polityczną poprawność, jeśli Aborygeni są brzydcy – to takimi właśnie są w książce, jeśli anglosaska część społeczeństwa nienawidzi ich jak psów dingo – to też tego nie ukrywa, jeśli białe kobiety w outbacku są niewiele ładniejsze od autochtonów, to też autor wali to prosto z mostu – na dodatek z wrodzoną swadą i inteligencją.
Ponadto przez cały czas mamy poczucie, że Oskroba nie ma kompleksu bycia sobą – co wcale nie jest takie proste. Nikomu niczego nie musi udowadniać, wstydzić się tego, że podróżuje na drogim motocyklu. Nie musie też udawać kogoś kim nie jest, a kim być wypada. Pewnie dlatego Dosięgnąć horyzontu… się tak dobrze czyta. Jest po prostu prawdziwa, widzimy świat oczami autora dokładnie tak, jak on chce go nam pokazać. Ciekawy, śmieszny, a czasami gorzki czy bolesny, właśnie taki, jaki jest w rzeczywistości.
Część z opisywanych przez autora miejsc miałem okazję zobaczyć na własne oczy i moje odczucia były bardzo podobne, mogę więc podpisać się oboma rękami pod przymyśleniami Darka Oskroby.
Można by się czepić nieco zbyt szybkiego zakończenia. To taka tendencja „nowopiszących”- ostatnie rozdziały są potraktowane po macoszemu, jak gdyby nagle zaczynało się im spieszyć.
Nietrudno się chyba domyślić, którą z tych trzech książek wybrałbym do przeczytania po raz kolejny…