Kończąc studia powiedzieliśmy sobie – “jeśli nie teraz, to już pewnie nigdy”. Do niektórych pociągów można przecież wsiąść tylko jeden, jedyny raz. I to był właśnie jeden z tych pociągów, który zwie się gap year.

Gap year to nic innego jak roczna przerwa od uczelni, pracy czy po prostu codzienności. W Polsce jeszcze nie tak popularny jak na zachodzie, aczkolwiek coraz więcej osób decyduje się na takie przedsięwzięcie. Podczas takiej przerwy można robić wiele różnych rzeczy – uczyć się, pracować, podróżować czy brać udział w wolontariacie. Dużo zależy od osobistych aspiracji, motywacji oraz pragnień.

Jedno jest natomiast pewne – każdy może zdecydować się na swój gap year. Choć może się to wydawać trudne, szczególnie dla osób, które nie lubią zmian, wolą stabilizację i bezpieczeństwo, wcale być nie musi. Należy tylko trochę inaczej podejść do różnych spraw, szczególnie standardów życia. Człowiek naprawdę nie potrzebuje wiele do życia. Czasem wystarczy tylko dach nad głową i internet, żeby być w kontakcie z bliskimi.

Niezależnie od tego, jak spędza się swój gap year, możemy stwierdzić, że to wciąga. I zmienia życie. Człowiek staje się bardziej tolerancyjny i otwarty na nowości, powiększa swój bagaż doświadczeń, nie wspominając o tym, że będzie miał o czym w przyszłości opowiadać dzieciom :)

Jedźmy, póki jesteśmy młodzi

Jak zaczął się gap year w naszym przypadku? W sumie od tego, że Kasia zaczęła mnie nękać – aplikujmy razem na stypendium! Po rocznym pobycie w Nankinie, dawnej stolicy Chin na stypendium, znów zaczęło ją ciągnąć do Chin. Pracować będziemy jeszcze całe życie, jedźmy póki jesteśmy młodzi – mówiła mi już wówczas będąc magistrem sinologii.

I miała rację, bo chińskiego można się uczyć całe życie, a i tak zdarzy się, że nie zrozumie się pytania ekspedientki w sklepie. Wśród osób uczących się chińskiego istnieje nawet powiedzenie, że sinolog zostanie pochowany ze słownikiem.

Złożyliśmy więc dokumenty aplikacyjne na stypendium rządowe. Trzeba było się trochę nabiegać, pochodzić po lekarzach i nazbierać papierków z uczelni. No i czekać. Na pierwszą wstępną decyzję, która była pozytywna. Potem znów pozbierać kolejne papierki, wysłać i znów czekać na decyzję ostateczną ze strony chińskiej.

Ale udało się – Chińczycy zgodzili się gościć nas w swym pięknym kraju. Zostaliśmy przyjęci nawet na ten sam uniwerek. Nie wierzyliśmy własnemu szczęściu – jedziemy razem do Chin! Na 10 miesięcy! Teraz jeszcze tylko rzucić pracę i w drogę. W moim przypadku uczyć się chińskiego od podstaw.

Najtrudniej jest się spakować na tak długi wyjazd. W końcu po starannej selekcji rzeczy do zabrania połowę naszego bagażu zajmowało… jedzenie. W Chinach nie dostanie się większości polskich specjałów. Czekolada, żółty ser, kefir czy sucha krakowska – tych produktów można w zwykłym chińskim sklepie szukać ze świeczką. Kupić je można co prawda w zagranicznych sieciach spożywczych, jednak są koszmarnie drogie. Stąd pewien zapas słodyczy, wędlin i serów zabraliśmy ze sobą. We dwoje jakieś 30 kg. Na szczęście nie musieliśmy się tłumaczyć kontroli na lotnisku z naszego prowiantu – w przeciwnym wypadku wyglądałoby to co najmniej komicznie :)

Jedni lubią jak im skrzypki grają…

Zaraz po przylocie do Kunmingu, stolicy prowincji Yunnan (słynącej z herbaty) zaczęliśmy rozglądać się za mieszkaniem. Nie chcieliśmy mieszkać w akademiku, bo nie byłoby opcji zamieszkania razem. Rozpoczęliśmy więc od poszukiwań ofert w lokalnym serwisie internetowym oraz u pośredników.

Mieszkania, które odwiedzaliśmy miały bardzo różne standardy. Bo i trochę odmienne standardy życia mają Chińczycy. Tak więc widzieliśmy mieszkanie, które wyglądało jak po wybuchu bomby, kolejne bez ścian między pokojem a toaletą (była szyba, nie wiem, kto wymyślił takie cudo :)), jeszcze inne, które było zatęchłą norą w przybudówce szpitala oraz bardzo miłe i przyjemne, tylko że bez kuchni. Jak to się mawia “jedni lubią jak im skrzypki grają, drudzy lubią jak im z butów śmierdzi”.

Po tygodniu wizyt w takich przybytkach można naprawdę stracić nadzieję, że znajdzie się coś normalnego. Jednak w końcu udało się, i to nawet z pominięciem pośrednika. Chińczyk, który mieszkał w naszym mieszkaniu był tak pomocny, że skontaktował się z właścicielką i umówił nas na bezpośrednie spotkanie. Udało się dzięki temu oszczędzić sporo pieniędzy, które na początku pobytu płynęły niczym dzika rzeka.

Ów Chińczyk pomagał nam jeszcze długo później w różnych sprawach. Bo Chińczycy są na prawdę bardzo miłymi ludźmi. I bardzo pomocnymi, szczególnie jeśli chodzi o pomoc laowayowi (osobie z zagranicy).

Jednocześnie szukając mieszkania musieliśmy zarejestrować się na uczelni. I to był prawdziwy koszmar. Pracownicy biura, w którym obsługiwano przybyszów z zagranicy (na marginesie chyba młodsi od nas) byli w niczym niezorientowani, panował raczej chaos. I panował jeszcze przez kolejne dwa miesiące, kiedy to musieliśmy uporać się ze wszystkimi formalnościami. Później przepraszali i tłumaczyli się, że to pierwszy rok, w którym przyjęli studentów z zagranicy.

Była to absolutna ściema, bo nasi chińscy znajomi zaprzeczyli temu faktowi. No cóż, trzeba się było przyzwyczaić do tego, że Chińczycy ściemniają na każdym kroku, co nie zmienia faktu, iż są przemiłymi ludźmi. Tylko czasem ma się ochotę nimi potrząsnąć :P

Gap year to także nowe przyjaźnie

Pierwszy wspin z chińskimi znajomymi w Fuminie. (Fot. Katarzyna Wachowska)

Po tygodniu poszukiwań udało się nam znaleźć bardzo przyjemne mieszkanie, które co prawda wymagało totalnego porządku, jednak było najlepiej wyglądającym jakie oglądaliśmy. Nigdy chyba nie zapomnę grubej na dwa centymetry warstwy tłuszczu na kafelkach w kuchni. Chińczycy bowiem wszystko smażą na bardzo głębokim tłuszczu, który pryska niemiłosiernie na wszystkie strony. A po co czyścić kafelki, skoro można zmienić mieszkanie? Poza tym nie mamy pralki i lodówki, ale nam to w zupełności nie przeszkadza. Robimy zakupy tylko na najbliższe dni, a pranie robimy u znajomych w akademiku. Można? Można! :)

Chris chce ci przybić piątkę

Niedługo po przylocie zaczęliśmy też zajęcia na chińskiej uczelni. Jak tylko wszedłem do sali, oblał mnie zimny pot – w małych, jak dla hobbitów, ławeczkach siedzieli sami Azjaci. No to pięknie – pomyślałem – to się dogadamy.

I rzeczywiście moje przewidywania sprawdziły się. Laotańczycy i Wietnamczycy w mojej grupie w ogóle nie mówią po angielsku. Początki były więc trudne. Zwłaszcza, że byli też trochę nieufni, siedzieli dalej, tylko w swoich grupkach, chichocząc często. Jednak do naszej grupy zawitała Elizabeth, Murzynka z Londynu. Czułem się jak Robinson Crusoe, który znalazł swojego kompana, Piętaszka. Nie jestem już sam – pomyślałem.

Jednak po pewnym czasie nawet Azjaci przekonali się do nas – siedzą zaraz za nami, śmieją się z nami, a nie z nas, częstują słonecznikiem, kiedy sami chrupią go z namiętnością. I nawet zaczynamy się dogadywać… po chińsku oczywiście!

Jak wyglądają nasze relacje z Chińczykami? Bardzo różnie. To zależy od osób, które spotykamy – bywają bardzo zamknięte na inny, od powszechnie uznanego, sposób myślenia, ślepo podążając za tym, co nakazuje władza oraz za tym, co społecznie akceptowalne. Trudno w tym momencie mówić o głębszej relacji z taką osobą – pojawia się zbyt duża przepaść ideologiczna i światopoglądowa.

Jednak poznaliśmy również Chińczyków, którzy są bardzo otwarci na inny punkt widzenia, mają swoje zdanie i nie boją się go publicznie wypowiadać (oczywiście w pewnych granicach). Korzystają też z zagranicznych serwisów, obchodzą Wielką Zaporę Ogniową i łączą się z zakazanym w Chinach Facebookiem.

Właśnie z takimi Chińczykami zorganizowaliśmy dość nietypowy event na naszym uniwerku. Zainspirowany grupą osób, które robią podobne rzeczy w Stanach , pomyślałem: ciekawe, czy uda się zorganizować coś takiego tutaj. Skonsultowałem się ze znajomymi i stwierdziliśmy, że warto spróbować.

Przygotowaliśmy plansze z napisami Chris chce ci przybić piątkę, ustaliliśmy datę i miejsce wydarzenia. Byliśmy bardzo pozytywnie nastawieni reakcją Chińczyków – z różnych źródeł dowiaduję się, że akcja została przyjęta bardzo pozytywnie, a w dniu jej przeprowadzenia była tematem numer 1 na zajęciach. Nadal zdarza się, że od czasu do czasu ktoś mówi mi “cześć” na ulicy, a ja nie mam pojęcia skąd się znamy.

Podsumowanie akcji “High-5” możecie obejrzeć poniższym na wideo:

Tak właśnie zaczęła się nasza przygoda, która trwa już od prawie pół roku. I będzie trwać kolejne pół. Zobaczymy, co jeszcze nas spotka w Chinach – kraju pełnym kontrastów.

Kasia Wachowska i Krzysiek Benedykciński

Podczas 10-cio miesięcznego stypendium językowego w Chinach, uczyli się języka, tego, jak przetrwać w dalekiej Azji oraz blogowali na Gap year in Kunming.

Komentarze: 8

Aga Zawistowska 23 lutego 2012 o 16:19

i to mi się podoba!

Odpowiedz

Krzychu Dopierała 23 lutego 2012 o 16:52

„Człowiek naprawdę nie potrzebuje wiele do życia. Czasem wystarczy tylko dach nad głową i internet.” :-) eh, ta współczesność, nawet jeść już nie potrzeba! :-)

Odpowiedz

Elzbieta 23 lutego 2012 o 17:58

Powodzenia ! MNie Yunnan zachwycił, choc byłąm tam ledwie 3 tygodnie. Polecam Shangri-la >

Odpowiedz

FANtAZJA festiwal 24 lutego 2012 o 0:36

marzenie!

Odpowiedz

Paweł 25 lutego 2012 o 13:35

Kasia i Krzysztof pokazują, że można żyć inaczej i że to życie jest na prawdę fantastyczne :) Mobilizują i przyczyniają się do jeszcze większego apetytu na olbrzymie marzenia, które tak na prawdę są w zasięgu ręki!

Odpowiedz

Andrzej 25 lutego 2012 o 20:03

Fantastycznie się czyta i ogląda! Gratuluję odwagi, pomysłu i konsekwencji ;)

Jedna tylko rzecz, która wraz z przemierzeniem świata, razi mnie coraz intensywniej. Dlaczego Chris, a nie Krzysiek? Jestem w Indiach, poznaję Polaka – już nie Mateusz, ale Mathew. jestem we francji, poznaję Polkę, już nie Joasia, ale Anne; jestem w Norwegii, nie Piotr, ale Peter, nie Janek, ale John/james. Pytam o to hiszpanów, włochów, greków, chińczyków – wszyscy spłaszczają, usuwają końcówki, zmieniają na angielski odpowiednik . To ja się pytam, po co? Czy w ten sposób nie zabieramy czegoś bardzo autentycznego z obcowania z innym człowiekiem? Przecież imię, to prawdziwe mówi bardzo dużo, jest przyczynkiem do głębszej – dla innostrańca – introspekcji w narodową/kulturową specyfikę. Rozumiem, że Krzysiek, tak jak moje Andrzej ,pieruńsko trudno wymówić, ale to jest akurat miałki powód, by zmieniać sobie tożsamość…

Nie mniej jednak podziwiam, duże ukłony!!! I czekam na kolejne teksty, bo czyta się wybornie.

Odpowiedz

Natalia Mileszyk 27 lutego 2012 o 19:04

:) pozytywny tekst – tak trzymać, cieszcie się Chinami i ludźmi wkoło! Tylko jedno „ale” albo temat do dyskusji w nawiązaniu do tytułu Waszego tekstu – czy gap year to naprawdę przerwa w życiu, czy może po prostu życie trochę wg innego scenariusza?:)

Odpowiedz

Krzysztof Benedykciński 1 marca 2012 o 17:14

Hejka!

Dzięki za Wasze opinie i tematy do dyskusji.

Andrzeju – szczerze mówiąc nie przywiązuję zbytniej wagi do swojego imienia, którego nigdy z resztą nie lubiłem. Jego formy są dla mnie dość dziwne – Krzysiu to chłopiec; Krzysztof brzmi zbyt poważnie, Krzychu trochę gruboskórnie; gdzieś pośrodku jest Krzysiek, ale rzadko kto używa tej formy. Poza tym przez większość życia szkolnego miałem ksywkę pochodzącą od nazwiska, którą bardzo lubiłem i do której się przyzwyczaiłem. Stąd nie trudno mi jest przerzucić się na angielski odpowiednik Krzysztofa. Muszę to przyznać, jest to pójście na łatwiznę, ale ułatwiam tym samym życie moim chińskim znajomym, dla których imię Krzysztof byłoby na pewno trudniejsze do zapamiętania (tak samo jak ich chińskie imiona są trudne do zapamiętania dla mnie). A przecież każdemu jest milej, jeśli inni zwracają się do niego po imieniu, prawda? Poza tym, Chińczycy również nadają chińskie imiona obcokrajowcom – Kasia to Wanhaodżen, a ja Benruite :P Także w moim odczuciu, niezależnie od imienia, nadal pozostaję tą samą osobą :)

Natalio – tytuł może rzeczywiście trochę sugerować, że nagle odłączamy się zupełnie od systemu zwanego życiem :P Ale masz rację, gap year to po prostu dość spora zmiana w „normalnym” życiu (za normalne uważam życie zgodne z pewnym modelem: nauka, praca, małżeństwo, dzieci, stabilizacja, w dowolnej konfiguracji). Co ciekawe, nasi rodzice podeszli do naszego wyjazdu z pełnym zrozumieniem i poparciem. Z kolei mamy wśród znajomych osoby, które wydają się zupełnie nie rozumieć tego typu wyjazdu. Mam wrażenie, że postrzegają nasz (w szczególności mój, bo dla Kasi dalsza nauka języka była bardzo ważna i to było wyraźnie akceptowane) gap year jako rok stracony, podczas którego się nie rozwijam (szczególnie w kierunkach zawodowych). A to przecież dalekie od prawdy – cały czas się uczę języków (chińskiego, angielski szlifuję), poznaję nowych ludzi, czytam książki związane z moimi zainteresowaniami, śledzę ulubione blogi, wpadam na różne pomysły biznesowe, no i oczywiście realizuję pasję wspinaczki :). Także jeśli wśród Czytelników znajdują się osoby, które myślą o czymś takim i się wahają, to niech przestaną, spakują się i jadą :)

Pozdrawiam serdecznie,
:)

Odpowiedz