Żeby zostać mumią trzeba było być bogatym. Opłacić ludzi, którzy przez kilka tygodni, albo nawet miesięcy, zamiast pracować w polu będą mumifikować: nacierać ciało ziołami, okadzać dymem, suszyć na słońcu. Zmumifikowane ciało niesione było na szczyt góry, wkładane do wydrążonego sosnowego pnia i zamykane w jaskini. A duch zmarłego dla mieszkańców wioski stawał się bogiem. Warto było odkładać pieniądze przez całe życie.

Dziś kilkusetletnie mumie z okolic Kabayan – wioski położonej w filipińskich Kordylierach – są atrakcją turystyczną. Jedną z licznych, bo w górach oprócz niezrównanych mumifikatorów mieszkają plemiona dawnych łowców głów, potomkowie rzeźbiarzy niezwykłych tarasów ryżowych wykutych 2000 lat temu młotkiem i kamieniem w stromych zboczach gór, a także mistrzowie tatuażu.

Trekking w Kordylierach

Nie przypuszczałam, że wspinaczka będzie aż taka długa… (Fot. Kasia Boni)

Widok na Korduliery. Zdjęcia z Filipin

Kordyliery są zielone przez cały rok. (Fot. Kasia Boni)

Kordyliery są chłodne i zielone przez cały rok – dlatego stały się letnim kurortem dla zmęczonych smogiem i upałem Manili. Autobusy kursują ze stolicy prosto do Baguio (głównego miasta w regionie) i Banaue – miasteczka na płaskowyżu wśród dolin pełnych soczyście zielonych tarasów ryżowych budowanych przez lud Ifuago. Jednak im dalej w głąb gór tym drogi stają się bardziej dziurawe a i autobusy z wersji deluxe z wifi na pokładzie zamieniają się w zdezelowane blaszaki z oknami bez szyb, ale za to z kratami.

Właśnie takim autobusem dojechałam z Baguio do Kabayan w regionie zamieszkiwanym przez plemię Ibaloi. 85 kilometrów przejechaliśmy drogą w remoncie, z dziurami, które niszczą ośki, z wąskimi zakrętami, na których „kto pierwszy ten lepszy”, w autobusie z napisem nad drzwiami God bless our trip. Bóg pobłogosławił i po pięciu godzinach dojechaliśmy do wioski wśród gór i tarasów ryżowych. Pierwsza asfaltowa droga łącząca ją ze światem powstała w 1960 roku (elektryczność pojawiła się w 1978). Jest tam tylko jeden hotel z drewnianymi pokojami i łazienkami, w których nie działają prysznice ale stoją wiadra z zimną wodą. Z mojego okna słychać było szum potoku i pianie kogutów. Całą noc ćwiczą zanim porządnie rozkręcą się na wschód słońca.

Wstałam o szóstej rano. Na śniadanie zjadłam czerwono-różowy ryż ze smażoną głową ryby. Obok mnie pan jadł zupę z zielono-brązową ugotowaną rybią głową. Oczywiście z ryżem. Ryż na Filipinach to świętość – je się go co najmniej trzy razy dziennie. Mieszkańcy Kabayan są szczególnie dumni ze specjalnej – czerwonej odmiany ryżu, która choć rośnie również w innych częściach Filipin, tylko tu ma tak silny aromat i oryginalny smak. Mi smakował jak ryż (czyli trochę bez smaku), ale Kabaynie wierzą, że to specjalna odmiana dana im przez boginię Bugan w zamian za skromność i pracowitość. Innym wytłumaczeniem może być specjalny skład minerałów w glebie – ale to przecież wytłumaczenie mniej romantyczne. Na lunch wzięłam pudełko ryżu z nogą kurczaka. Zapakowałam je do zielono-żółtego tornistra (pożyczonego od Niny – właścicielki hotelu) i ruszyłam Z Timmy’m – moim przewodnikiem – na szczyt góry Timbac: zobaczyć kilkusetletnie mumie.

Przewodnik w Kordylierach. Podróż na Filipiny

Timmy prowadzi turystów na szczyt góry. (Fot. Kasia Boni)

Timmy na co dzień uprawia pole ryżu, a w sezonie prowadzi wycieczki turystów na szczyt góry. Ruszyliśmy tuż przed siódmą. Wąskimi ścieżkami przechodziliśmy wśród mokrych traw. Mijaliśmy pola z kapustą, marchewką, ziemniakami, kalafiorem. Schodziliśmy na dół, do rzeki Agno – z widokiem na góry, wodospady, i pola ryżowe – im odleglejsze tym bardziej różnokolorowe. W ogromnych kamieniach rozrzuconych nad rzeką wydrążone były dziury.

Mumie – skonstatował Timmy. – Ale tu na dole jest za gorąco. Już dawno ich nie ma.

To dlatego ważniejsze osoby wioskowego życia chowane były na szczytach wzgórz – tam jest chłodniej: mumie nie uległy jeszcze rozkładowi.

Doszliśmy do mostu i zaczęliśmy wspinać się na Timbac. Wiedziałam, że droga jest długa, ale nigdy nie sądziłam (jakoś nie skojarzyłam faktów z przewodnika), że będziemy naprawdę wspinać się na górę o wysokości 2730 m n.p.m. O ósmej słońce grzało tak, że i ja i Timmy oblaliśmy się potem w ciągu minuty. O 8:30 Timmy zaproponował – może chcesz pójść skrótem? Skrót okazał się ścianą lasu z wydeptaną wąską ścieżką. Po pierwszym skrócie, nastąpił kolejny i kolejny i jeszcze kolejny – każdy coraz bardziej stromy. Nie mogłam się zdecydować – czy wolę wypluwać z siebie płuca, ale przynajmniej w cieniu drzew, czy wypacać z siebie ostatnie krople wody, ale nie czuć drżenia nóg.

Wspinaliśmy się przez prawie sześć godzin – ja na czworakach, Timmy wyprostowany, podpierający się zrobionym naprędce wędrownym kijem. Po drodze wymienialiśmy się uwagami na temat sadzenia ryżu, Igorotach, europejskim kryzysie, murze berlińskim (Timmy bardzo chciał się dowiedzieć, czy został już zburzony) i muzułmanach z południa Filipin.

– Muzułmanie lubią zabijać. Chrześcijanie nie – zakończył dyskusję Timmy. W uproszczonym angielskim życie też jest prostsze.

Kiedy w końcu doszliśmy na szczyt Timmy poszedł do strażnika po klucz, a ja usnęłam z głową na kolanach. Pół godziny później siedziałam w jaskini, w której mieści się tylko jedna osoba, bo całe wnętrze zajmują trumny. Przez całą tą wspinaczkę zdążyłam zapomnieć co właściwie idę zobaczyć. Nigdy też nie pomyślałam jak to będę oglądać. Przyzwyczaiłam się do muzealnych eksponatów za gablotą, a tu wchodzi się w sam środek grobowca.

Trekking w Kordylierach

Nie przypuszczałam, że wspinaczka będzie aż taka długa… (Fot. Kasia Boni)

Obok mnie leżała siedemsetpięćdziesięcioletnia kobieta. Za mną w jednej trumnie położono czworo ludzi – prawdopodobnie z tej samej rodziny. Z lewej strony – mumia dziecka, przede mną – facet z widocznymi tatuażami na dłoniach i ułamaną ręką. I Timmy, który podnosi czaszki, żeby pokazać jakie zniszczenia zrobiły robaki. Przesuwa ręce, nogi, tułowia, pokazuje, gdzie zachowała się skóra. Żeby nie czuć się nieswojo zaczęłam mumie traktować jak muzealne eksponaty a nie nieżywych ludzi.

Świetnie zachowały się też słynne tatuaże – dla Ibaloi ozdoba ciała i oznaka odwagi. Robiono je z mieszanki sadzy, wody i… liści pomidora. Cienką igłą wprowadzano oleistą ciecz pod skórę. Na rękach, torsach i nogach mumii ciągle widać czarne geometryczne wzory.
Czemu Kabayańskie mumie są wyjątkowe? Bo to jedyne mumie na świecie, które mają zachowane wewnętrzne ograny. Kiedy „odkryto” je dla świata nauki – te leżące na szczytach gór, cały czas miały mózgi i jelita.

Ibaloi od (co najmniej) XIII wieku mumifikowali swoich zmarłych. Oczywiście tych, których było na to stać, bo mumifikacja to niezwykle kosztowny proces. Zaczyna się, kiedy przyszła mumia jeszcze żyje. Tuż przed śmiercią podawano jej do wypicia sól rozpuszczoną w wodzie. Potem układano na krześle z podkulonymi nogami (mumie chowane były z nogami podciągniętymi pod brodę – oszczędność miejsca). Pod krzesłem rozpalano ognisko, żeby wysuszyć ciało. Podczas suszenia z ciała wyciekały do słojów płyny, które Ibaloi uznają za święte, ale nigdzie nie udało mi się dowiedzieć, co z nimi robili. Po kilku dniach mumia wynoszona była na słońce, żeby dokończyć procesu suszenia. Potem nacierano ją roztworem z różnych ziół (liści guawy i miejscowych pnączy) a do środka ciała wpuszczano dym z tytoniu. Miał wytępić potencjalne robaki i osuszyć wnętrze ciała.

Kiedy mumia była gotowa wyprawiano pogrzeb. Najpierw dokładnie szykowano jaskinię – czyszczono z insektów, proszono leżące już tam mumie o to, żeby przyjęły nową osobę. Na miejscu szykowano też trumnę. Na dole – w wiosce – jedna osoba brała mumię na plecy. Procesja pogrzebowa wyruszała przy ogłuszającym dźwięku bębnów i bambusowych patyków uderzanych jeden o drugi. Hałasowano, żeby zagłuszyć kichnięcia. Kichnięcie przynosiło pecha, trzeba by procesję przerwać – dlatego prościej było go nie usłyszeć. Bardzo uważano również, żeby nikt nie przeciął drogi procesji – ani człowiek, ani filipiński wół carabao, ani pies, ani nawet wąż. Trzeba by zawrócić i zacząć wędrówkę jeszcze raz, albo poczekać kilka godzin aż oczyści się zakłócona aura.

Trekking w Kordylierach. Zdjęcia z Filipin

Mumie wnoszono na szczyt góry. (Fot. Kasia Boni)

Po kilku godzinach mumia docierała na szczyt góry. Chowano ją do trumny, owijano roślinami odstraszającymi mrówki i wracano do wioski. Mieszkańcy wzbogacili się o jeszcze jednego potężnego ducha – kaapuana – który będzie im błogosławił, przynosił szczęście i zdrowie.

Ibaloi przestali mumifikować swoich zmarłych z dwóch powodów. Po pierwsze zakazali tego Amerykanie (skolonizowali Filipiny pod koniec XIX wieku) mówiąc mieszkańcom, że to niehigieniczne (duże znaczenie miało też chrześcijaństwo przywiezione przez Hiszpanów). Po drugie proces mumifikacji był niezwykle drogi – mogli sobie na niego pozwolić tylko najbogatsi mieszkańcy wioski. Ostatnie znane mumie pochodzą z końca XIX wieku. Nie zachowały się też żadne formy zapisu, jak przebiegał proces mumifikacji. To, co dziś wiemy to ustny przekaz jednej z mieszkanek Kabayan, która obserwowała proces jeszcze jako dziecko.

Mumie otaczane są czcią. Ibaloi uważają, że nie wolno zakłócać ich spokoju, a przenoszenie mumii (np. do muzeum) powoduje klęski żywiołowe (susze, trzęsienia ziemi i głód). Choć Timmy pokazując mi czaszki mumii nie zachowywał nabożnej czci, a tradycje Ibaloi powoli zanikają (nikt nie chce nosić kurtek z liści palmy, skoro można nosić kurtki z goretexu) to jednak na pytania o inne miejsca pochówku mumii Ibaloi nabierają wody w usta. Mruczą pod nosem „chyba gdzieś tam” i machają ręką na wszystkie strony świata. I raczej nie wynika to z kiepskiej znajomości angielskiego.

Zjedliśmy z Timmy’m lunch na polanie nad jaskiniami (wymieniłam nogę kurczaka na jajko na twardo), poczekaliśmy aż słońce schowa się za wielką chmurą i przez 4,5 godziny schodziliśmy z powrotem do Kabayan. Timmy tyłem – bo miał problemy z kolanami, ja z plastikowymi torebkami znalezionymi po drodze wepchniętymi w obcierające mnie sandały. Po siódmej byliśmy z powrotem w wiosce. Usiadłam w knajpce na czerwono-różowy ryż (tym razem z wieprzowiną).

Tej nocy nawet ćwiczenia kogutów w pianiu mi nie przeszkadzały. Spałam jak dziecko. Może czuwał nade mną jakiś potężny kaapuan.
Mumiom, oczywiście, nie wolno robić zdjęć.

Reportaże Kasi Boni możecie przeczytać również w magazynie Kontynenty. W najnowszym numerze pisze o Japonii (w sprzedaży od 25 września).

Kasia Boni

Z wyjazdów przywozi smaki i notesy pełne przepisów. A potem próbuje te smaki odtworzyć, żeby choć na chwilę wrócić do wspaniałej Azji (i nie tylko tam). Pisze o tym na blogu Smak Podróży

Komentarze: 2

Svenson 30 września 2013 o 12:26

świetny artykuł! Cała przerwa w pracy została wykorzystana. Nie żałuję!

Odpowiedz

Kasia Boni 30 września 2013 o 17:00

Cieszę się z tak owocnie wykorzystanej przerwy :) Polecam Filipiny – źródło inspiracji.

Odpowiedz