Relacja z ekspedycji w jeden z najdzikszych rejonów naszej planety. Nieprzebyta dżungla, dzicy Indianie, ryzyko związane ze spotkaniem partyzantów czy przemytników narkotyków, to elementy które pobudzają wyobraźnie i wyostrzają zmysły.

Niewielu decyduje się na to, aby zapuścić się w ten rejon świata, a ci którzy to robią, zapamiętują każdą chwilę na zawsze.

Przesmyk Darien

Wielkie marzenie stało się rzeczywistością, ekspedycja do jednego z najdzikszych miejsc na ziemi stała się faktem. Przesmyk Darien znany jest poszukiwaczom przygód i awanturnikom, oprócz nich niewielu potrafi prawidłowo wskazać jego miejsce na mapie. W czasie budowy Panamericany, czyli jednej z najdłuższych dróg świata, która miała w pierwotnym zamierzeniu połączyć asfaltową nicią obie Ameryki, okazało się, że wszechpotężne maszyny, najwięksi inżynierowie i nieposkromiona natura człowieka są niczym, w porównaniu z wszechpotężną dżunglą Darien. Ludzie umierali, maszyny odmawiały posłuszeństwa, a las bardzo szybko obrastał wszystko to, co zostało mu wydarte.

Z chirurgiczną precyzją i w zastraszającym tempie leczył zadane rany. Nie było innej rady jak tylko go ominąć i rozpocząć pracę po drugiej stronie. Droga o długości dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów już dawno została ukończona, ale przesmyk nie został poskromiony do dziś.

Jego przejście to prawdziwe wyzwanie

Najbardziej niepochlebną sławę zyskał sobie dzięki człowiekowi, ponieważ w czasach kiedy w Kolumbii wybuchła wojna i pełną mocą ruszył przemysł kokainowy, wszelkiej maści zbiry spod ciemnej planety zaczęły zapuszczać się w odstępy niegościnnej krainy. Te okoliczności sprawiły, iż przejście z Panamy do Kolumbii stało się wyczynem na miarę zdobycia najwyższej góry świata. Pogromcy przesmyku do dziś cieszą się ogromnym uznaniem środowiska, a wśród poszukiwaczy przygód przejście Darien zaczęło być postrzegane jako najwyższej próby trofeum.

Stało się tak za sprawą przemytników narkotyków, partyzantów, oddziałów FARC, AUC, ELN, guerillas, jak również samych dzikich Indian, którzy po bolesnych spotkaniach z obcym człowiekiem, byli w stosunku do niego coraz mniej przychylnie nastawieni.

Indianie Embera-Wounaan

Z roku na rok sytuacja w regionie się zmieniała. Indianie Embera-Wounnan, zamieszkujący te tereny, postanowili pierwszy raz w historii zjednoczyć się w siłę i wspólnie zawalczyć o swoje interesy. Dzięki temu w 1983 roku wywalczyli autonomię od Panamy i mogą cieszyć się pewną niezależnością i swobodą. Niestety szpony cywilizacji w zastraszającym tempie opanowują cały świat, wdzierają się wszędzie i chcą zagarnąć wszystko. Tak się również dzieje z dzikimi ostępami Darien. Dziś obserwujemy dwie postawy Indian.

Niektórzy zdają się godzić z tym co niesie cywilizacja, brać z niej to, co jest potrzebne i ograniczać to, co może im zagrozić. Inni natomiast, w obawie przed nieodwracalnymi zmianami związanymi z jej wtargnięciem, zapuszczają się głęboko w dżunglę i unikają kontaktu z obcym człowiekiem. Problem polega na tym, że dżungli z roku na rok ubywa, terytorium się zawęża, a jak zwykle ciekawy świata człowiek dociera coraz dalej i coraz głębiej.

Posiłek w dżungli

Alfonso przygotowuje posiłek. (Fot. z archiwum wyprawy)

Swoją przygodę z Darien rozpoczęliśmy w Pavarando, gdzie wynajęliśmy miejscowego Indianina, aby pomógł w walce z żywiołem tropikalnego lasu. Alfonso Plato, bo tak nazywał się nasz przewodnik, wskazał na mapie ścieżkę, którą można dojść do równolegle leżącej rzeki, gdzie znajdują się kolejne osiedla Embera. Tam zamierzaliśmy się dostać, ale przejście ścieżką nie wchodziło w rachubę.

W końcu przyjechaliśmy zmierzyć się z prawdziwą dżunglą, poznać jej moc i siłę. Alfonso zdziwił się mocno podjętą przez nas decyzją, ale ustalił, że wyruszamy o świcie.

Dzika dżungla

Początkowo wydawało się, że dżungla nie jest wcale taka straszna, a wszystkie dotąd zasłyszane o niej opowieści przesadzone. Takie wrażenie odnosili wszyscy, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji zetknąć się z przyrodą dziewiczego lasu. W tym rejonie świata znalazłem się po raz pierwszy. Niemniej jednak, zdarzało mi się już wcześniej przedzierać przez dżunglę, czy to na południowoamerykańskim kontynencie, czy w południowo-wschodniej Azji. Wiedziałem, że wcześniej czy później żarty się skończą i rozpocznie prawdziwa walka o przetrwanie.

Okazało się, że wcale nie trzeba było na to długo czekać, bo Darien nie tylko porośnięty jest gęstym lasem tropikalnym, ale również pokryty niezliczoną ilością wzniesień. Kiedy stanęliśmy przed pierwszą niepozorną górą, wysokości zaledwie pięciuset metrów, jeszcze wszyscy byli w bardzo dobrych nastrojach. Dopiero w ramach posuwania się do przodu, a ściślej rzecz ujmując pod górę, siły zaczynały każdego opuszczać. Płuca coraz ciężej chwytały powietrze, ciało zlane było potem, nogi coraz bardziej zmęczone, a plecak ze zdwojoną siłą przyciągał w kierunku podłoża. Oznaki zmęczenia widać było na wszystkich, tylko Alfonso dzielnie torował ścieżkę maczetą i stawał się coraz mniej zadowolony z przerw i przystanków, jakie robiliśmy, które niezwykle spowalniały tempo marszu.

Problemem było to, że niektórzy przeliczyli się z siłami i bardzo spowalniali grupę. Przemieszczaliśmy się dość wolno, co gorsza jednego dnia podjęliśmy decyzję, żeby iść wzdłuż rzeki, zamiast kierować się prosto na wskazania azymutu. Decyzja ta okazała się być opłakaną w skutkach. Nie dość tego, że po rzece, z uwagi na kamienne podłoże, ciągle wlewającą się do kaloszy wodę, jak również piętrzące się przeszkody, wcale nie szło się lekko, to w dodatku prawie w ogóle nie posuwaliśmy się do przodu.

Po całodziennym marszu przesunęliśmy się zaledwie o dziewięćset metrów w linii prostej w pożądanym kierunku. Nie była to dobra informacja, zwłaszcza w świetle tego, że pozostawaliśmy w dżungli znacznie dłużej niż planowaliśmy, więc skończyło się jedzenie. Wodę można było czerpać z rzeki, ale o jedzenie nie jest już tak łatwo.

Z pomocą przyszedł przewodnik, który wieczorem nałapał krewetek i znalazł dwa ślimaki, z których ugotowaliśmy zupę, a jej zawartość spałaszowaliśmy w całości.

W wyniku zmęczenia kluczyliśmy coraz bardziej, starając się jak najbardziej zminimalizować ostre podejścia i zejścia ze szczytów. Trzeciego dnia wędrówki Alfonso oznajmił, że tej części dżungli nie zna, jest tu po raz pierwszy i nie wie, gdzie się znajduje. Bardzo był ciekaw naszych elektronicznych urządzeń i ich niezawodności. Czy aby na pewno te tajemnicze GPS-y są w stanie doprowadzić do celu, albo chociaż zapewnić udany powrót do wioski? O nasze urządzenia i ich niezawodność nie musieliśmy się martwić, bo mieliśmy ich kilka.

Las tropikalny pokazał swoje oblicze

Z dnia na dzień głód doskwierał coraz silniej. Przy całodziennej wędrówce z plecakiem na barkach oraz zmaganiem z gąszczem roślinności, zapotrzebowanie energetyczne znacznie wzrasta. Najpierw organizm spala zgromadzone zapasy, dopiero po kilku dniach wysiłku odczuwa się prawdziwy głód i osłabienie.

Część z nas znalazła się po raz pierwszy w życiu w sytuacji ekstremalnego wysiłku, podjętego na pusty żołądek. Nie wszyscy lekko to znosili. Dodatkowo, dżungla coraz śmielej i boleśniej okazywała swoje prawdziwe oblicze. Każdy miał poranioną skórę po niezliczonych zetknięciach z wrogo nastawioną roślinnością. Alfonso szczególnie przestrzegał przed jednym jej rodzajem, której sok jest silnie toksyczną substancją i w razie dostania się do oka może spowodować utratę wzroku.

Łukasz wpadł w gniazdo os, które dotkliwie go pokąsały. Dwa razy natknęliśmy się na śmiertelnie jadowitego węża, którego na szczęście w porę dostrzegliśmy. Szczególnie nieprzyjemna historia spotkała mnie, kiedy przechodziłem przez rzekę, nagle poczułem silne ugryzienie w lewą nogę. Nie było możliwości pomylenia tego z czymkolwiek innym. Zaraz cofnąłem się do brzegu i wytrzepałem kalosza. Wielkie było zaskoczenie, kiedy wypadł z niego ogromnej wielkości pająk. Jeden z większych jakie w ogóle do tej pory widziałem, mniej więcej rozmiaru męskiej dłoni.

Kiedy zawołałem współtowarzyszy, informując o wypadku, zaraz ktoś rozpoznał w nim ptasznika. Alfonso poinformował o tym, że wprawdzie pająk jest bardzo groźny, to jego jad nie jest śmiertelny i zwykle toksyna zaczyna działać dopiero po piętnastu minutach od ukąszenia. Choć informacja nie była do końca dla mnie łaskawa, dziwnie mnie uspokoiła. Postanowiłem kontynuować drogę, ponieważ kompletnie bez sensu wydało mi się bezczynne czekanie na początek działania substancji. Ostatecznie ból w ogóle nie wystąpił, czyli pająk nie wstrzyknął jadu, bo go nie miał albo go oszczędzał.

Tak czy siak, miałem ogromne szczęście, bo z pewnością ból wyeliminowałby mnie z jakiejkolwiek aktywności na dobre kilkanaście godzin. To nauczka na przyszłość, żeby lepiej i uważniej wytrzepywać buty przed ich założeniem.

Tropikalna ulewa

Mamy okazję doświadczyć tropikalnego deszczu, który pojawia się równie niespodziewanie jak się kończy. Nawet miejscowi zakładają się czasem o to, czy będzie padać, czy też nie. Deszcz w dżungli jest pięknym zjawiskiem, woda leje się jak ze strumienia. Trudno uchronić się przed całkowitym przemoczeniem. I tak wcześniej jest się mokrym od potu, którym oblane jest całe ciało albo od przechodzenia rzek, których na drodze zawsze jest dużo. Rzadko kto troszczy się o to, aby być suchym. Po pierwszych kilku minutach ulewy, niemal wszyscy zdejmują peleryny i chowają do plecaków. Najważniejsze, aby mieć dobrze zabezpieczone rzeczy w plecaku, czyli owinięte w foliowe worki.

Osada Indian w Ameryce Środkowej

W osadzie Rio Tigre. (Fot. z archiwum wyprawy)

Szczególnie ważna jest odzież zastępcza, którą zakłada się na noc i suche skarpety na zmianę. Chociaż nogi w gumiakach, wcześniej czy później stają się mokre, to należy zawsze rano zakładać nowe skarpetki i dbać o to, aby przynajmniej rozpoczynać dzień z suchą nogą w bucie. Nogi są najcenniejsze, o nie musimy dbać szczególnie, ponieważ dzięki nim możemy się przemieszczać. W lesie równikowym jest tak duża wilgotność, że nie ma co liczyć na to, że cokolwiek wyschnie. Dlatego tak ważne jest posiadanie suchej odzieży na zmianę, w której możemy spać.

Rano oczywiście wracamy do wilgotnego ubrania i to jest jeden z najmniej przyjemnych momentów.

Niebezpieczeństw jest wiele, nie sposób wszystkich wymienić, a nawet poznać w czasie kilkudniowego marszu. Jednak ciągle największym zagrożeniem jest człowiek. Alfonso najbardziej obawia się spotkania z FARC. Mówi, że partyzanci raz w miesiącu przechodzą przez góry dość mocnym oddziałem. Jemu samemu raczej by nic nie zrobili, ale kto może wiedzieć, jak zareagują na kilkoro białych zapuszczonych w tak niegościnne tereny. My też tego nie wiemy i nie bardzo mamy ochotę to sprawdzać. Pozostaje nadzieja, że obejdzie się bez konieczności nabywania tego arcyciekawego doświadczenia.

Marzenie o powrocie

Tym razem udaje się wyjść bez szwanku i chociaż nie obyło się bez chwil trudnych, a nawet dramatycznych, kiedy niektórzy chcieli wzywać na pomoc helikopter i mieli poczucie, że nie dadzą rady zrobić nawet kroku więcej, a inni błagali o jedzenie, to szczęśliwie zakończyliśmy przygodę w komplecie. Nie udało się przejść z góry założonej trasy. Ograniczył nas czas, jak również ilość zabranego pożywienia.

Po drodze natrafiliśmy jednak na ślady bosej stopy, co bardzo zdziwiło i zaniepokoiło Alfonso. Na pytanie kto chodzi po dżungli bez obuwia, z zafrasowaną miną odpowiedział, że nikt. Potem dopiero wyjaśnił, że głęboko na południe żyją zupełnie dzikie plemiona Indian, które unikają spotkań z obcymi i bardzo skutecznie bronią się przed naporem cywilizacji.

Pewnie jeden z myśliwych zapuścił się aż tutaj, aby znaleźć pożywienie dla swojej rodziny. Bardzo nas to zaciekawiło, chcieliśmy go spotkać, choć oczywiście nie było nam to dane.

Co jest takiego w człowieku, co nakazuje mu takie parcie do przodu, odkrywanie świata i pchanie się tam, gdzie pchać się nie powinien? Sam się nad tym zastanawiam i przyznam szczerze, że nie znajduję na to pytanie odpowiedzi. Jedynego czego jestem pewien to tego, że na pewno tu wrócę, w poszukiwaniu dzikich Indian, o których opowiedział Alfonso.

Tomasz Zakrzewski

Kocha góry, uwielbia podróże, pociągają go jaskinie, marzy o lataniu. Jest współzałożycielem Klubu Przygody Darien, pod którego banderą pomaga innym odkrywać dzikie i nieznane zakątki świata.

Komentarze: 3

Bartosz Taranek 3 lipca 2012 o 11:50

Temat artykułu interesujący, jednak treść mało zrozumiała. Przydałyby się jakieś konkretniejsze wnioski. 
Dokąd doszliście? Jaki był ogólny cel wyprawy, bo chyba nie samo spacerowanie po dżungli? Zakładaliście pokonanie całego przesmyku? 
Pokażcie trasę którą pokonaliście na mapie.

Pozdrawiam,
Bartek

Odpowiedz

Tomasz Zakrzewski 21 lipca 2012 o 13:46

Witaj Bartek,

Szczegółowe informacje na temat samej ekspedycji znajdziesz tutaj:

http://darien.pl/klub/?p=1308

Po prawej stronie na naszej stronie znajdziesz inne relacje z ekspedycji.

Naszym celem było przedostanie się z koryta rzeki Sambu do koryta Rio Balsas. Niestety w tym czasie, którym dysponowaliśmy nie zdołaliśmy tego dokonać. Posuwaliśmy się zbyt wolno, w głównej mierze przez górzysty teren, który okazał się być bardzo trudnym do spacerowania:)

W przyszłym roku tam wracamy z nieco innymi założeniami i w nieco inny rejon. Zapuścimy się jeszcze głębiej, gdzie podobno żyją dzicy Indianie, o których wspominał przewodnik, który prowadził nas w tym roku.

Jeśli chodzi o zrobienie Darien w całości, to jest to bardzo ciężkie do realizacji, nie tylko z uwagi na dżunglę i trudności techniczne, ale przede wszystkim dlatego, że jest to całkowicie zabronione. Zarówno po stronie kolumbijskiej jak i panamskiej są bardzo częste i skrupulatne kontrole, trzeba mieć w ogóle specjalne zezwolenie na wjazd do strefy, opatrzone dokładnym określeniem celu do którego się wybierasz. Przekroczyć legalnie Darienu się nie da, a robiąc to nielegalnie i zakładając że akcja zwieńczona zostanie sukcesem, trzeba przemyśleć co się stanie dalej, bo po drugiej stronie granicy nie pozostanie nic innego jak powrót tą samą drogą, którą się przyszło. Inaczej to poważne problemy są murowane.

Pozdrawiam,
Tomasz Zakrzewski

Odpowiedz

simon 17 maja 2014 o 0:07

I co myślisz, że Ci indianie was przywitaja chlebem i solą?chciałbys sie z nim spotkac i co? oni tam was nie potrzebują, będą sie bronić przed ludżmi w butach, dostaniesz kamieniem w łeb albo zastanów sie lepiej czy nie będzie to zatruta strzala po której umrzez w przeciagu 2h w bolesnych konwulsjach…

Odpowiedz