Obsługa restauracji, w której siedzę, postanowiła puścić całą płytę Psy tak głośno, że słuchawki już nie pomagają. Siedzą tu od pięciu godzin, bo potrzebuję stolika, czystości i internetu, żeby wysłać sto CV. Tydzień temu spakowałem swój cały majdan i przeprowadziłem się tanimi liniami Air Asia do Malezji. Dopiero teraz, katowany przez Gangnam Style, pierwszy raz zatęskniłem za pustkowiami Qinghai. Za tym uczuciem, kiedy późnym popołudniem siedzisz na motocyklu, na rozdrożu, i wiesz, że przed tobą 250 kilometrów do następnej stacji benzynowej, a po drodze nie spotkasz nikogo.

Na pomysł wyjazdu wpadłem któregoś dnia, siedząc za biurkiem, robiąc znowu nadgodziny dla dobra firmy. Szukając czegokolwiek do przeczytania w internecie, byle tylko zająć się czymś, trafiłem na artykuł jakichś Google Earth maniaków, którzy przeczesując zdjęcia satelitarne Chin, trafili na dziwne znaki na pustyni. Przez długi czas nikt nie wiedział co to jest, a wygląda to to niesamowicie. Kosmici? Labirynt? Instalacje HAARP? W końcu jakiś naukowiec stwierdził, że może to być grafika do kalibracji satelitów szpiegowskich.

Od dwóch lat mieszkałem już w Pekinie, miałem motor, prawo jazdy i coraz większą potrzebę rzucenia pracy. Pomyślałem, że fajnie by było tam pojechać i zobaczyć z ziemi to, co wszyscy oglądają na zdjęciach satelitarnych. Może machnąć tam jeszcze adres bloga w takiej skali, żeby był widzialny z nieba? Czasu na przygotowanie wyprawy miałem sporo, przy założeniu, że wyruszę w maju, wiza pracownicza starczyłaby mi jeszcze na kilka miesięcy. Z czasem punktów na mapie Chin przybywało, aż w końcu utworzyły one pętlę wokół kraju.

Motocykl to Jialing 150 ccm, małe chińskie enduro. W to, że wytrzyma całą trasę nie wierzył nikt. Plan na kryzysową sytuację był taki, że wrzucam go do rowu, wsiadam w pociąg albo samolot i wracam do stolicy. Według trasy zaplanowanej na Google Maps, kilometrów wyszło 21 000, połowa obwodu kuli ziemskiej.

Jak teraz to opisać? 64 dni, 63 noce, 19 500 kilometrów, dziesiątki tanich hoteli, góry, pustynie, jeziora, stepy, plaże, upał, chłód, deszcz, Mongołowie, Ujgurzy, Tybetańczycy, Kirgizi, Tadżykowie i miliony Chińczyków gapiących się z otwarta gębą po drodze.

Omijaj tylko chińskie miasta

Chiny są ogromnym krajem, wielu zwiedza je jako część podróży po Azji. Zakazane Miasto, Terakotowa Armia, Szanghaj, Hong Kong. To tylko kilka punktów, które nie oddają prawdziwego charakteru tego kraju. Różnorodność krajobrazów porównać można chyba tylko ze Stanami Zjednoczonymi.

Krajobrazy a społeczeństwo to też dwie różne sprawy. Chiny agresywnie się rozwijają kosztem swojego dziedzictwa. 90% zabytków zostało zburzonych, wielomilionowe metropolie nie mają starego centrum, mają za to nowe centra handlowe. Dzisiejsze Chiny to rzędy setek stumetrowych bloków mieszkalnych w pseudoeuropejskim stylu, miliony ciemnych tanich mieszkań, ponad miliard ludzi noszących ubrania z poliestru, jedzących podejrzane mięso smażone na oleju z odzysku. Dziesięciopasmowe ulice, tysiące kilometrów autostrad, fabryki. Ktoś na forum motocyklowym, przed wyjazdem, dał mi rade: Narysuj kreskę od Pekinu do Guangzhou. To, co po prawej, jest nic niewarte, przejedź jak najszybciej, to, co po lewej, to raj motocyklisty, omijaj tylko chińskie miasta.

Nie wiem jak skompresować 64 dni podróży. Gdybym nie pisał na bieżąco, chyba nigdy nie udałoby mi się tego zebrać. Dzisiaj dalej trudno mi myśleć o tym jak o jednej podróży.

Jak dotrzeć do znaków na pustyni

Chiny są podzielone na prowincje, wiele z nich jest większych od Polski, niektóre jednak mniej ludne. Chiński Zwiad ruszył na wschód przez Hebei, Wewnętrzną Mongolię, Gansu, Xinjiang, Qinghai, Syczuan, Guizhou, Guangxi, Guangdong, Hainan, Jiangxi, Zhejiang, Shanghai, Anhui i Shandong.

Hebei to jeszcze znajoma okolica, znajome trasy, droga G109, wijąca się przez góry na zachód od Pekinu. Skaliste szczyty, kopalnie węgla, lasy, opuszczone wsie, krajobraz trochę jeszcze przypomina Europę.

Pierwszy dzień, pierwsze 423 kilometry trasy, które trafnie komentuje mój brat pisząc, że zostało jeszcze tylko 20 577 do końca. Chcę jak najszybciej dotrzeć do Mongolii Wewnętrznej, wciąż jeszcze nie mam zaufania do motocykla, do wyjazdu zrobiłem na nim 7500 kilometrów i to jest całe moje motocyklowe doświadczenie. Ciągle myślę o tym, jakim wstydem będzie, gdy Jialing rozsypie się jeszcze przed opuszczeniem pierwszej prowincji. Z każdym kolejnym kilometrem powoli budujemy jednak nić porozumienia.

Podróż jest samotna, co jednak sprzyja zawieraniu nowych znajomości. Krajobraz często będzie zmieniał się wraz z prowincją. Wschodnią część Mongolii Wewnętrznej na zdjęciach satelitarnych pokrywa regularny wzór, to pustkowia pocięte kanionami. Drugiego dnia dostaję też ostro po dupie. Droga przez kaniony jest w remoncie, nie ma alternatywy, 150 kilometrów przez grząski piach, tiry, wiatr i labirynt przez kopalnie węgla otaczające Dongsheng, gdzie czekają niepoznani jeszcze znajomi Polacy.

Mongolia wewnętrzna to też Ordos, miasto duchów, pierwszy chiński koniec świata, a tych będzie sporo, pierwsze przeprawy przez pustynie na północy i zachodzie prowincji, gdzie naprawdę polegać mogę tylko na motocyklu. Pierwszy raz spotykam wielbłądy, Mongołów, jurty i ludzi pustyni, którzy sprzedają benzynę tam, gdzie nie dotarły koncerny paliwowe.

Podróż przez ChinyGansu wita mnie zielenią po kilku dniach pustyni, zahaczam o prowincję Qinghai, o ośnieżone szczyty Gór Qilian, gdzie spotykam pierwszych Tybetańczyków. Jialing wspina się z trudem na 4000 m n.p.m. Gansu to też pustynne miasto Dunhuang, gdzie wszyscy przyjeżdżają surfować na wydmach, zwiedzać jaskinie, oglądać posągi Buddy, a ja kombinuję jak dotrzeć do znaków na pustyni.

Udaje mi się dotrzeć całkiem blisko do nieodległej Nefrytowej Bramy, stojącej na Jedwabnym Szlaku, gdzie łapię gumę. Spędzam dzień w towarzystwie robotników remontujących centrum dla odwiedzających, oni też ratują mnie i odwożą do miasta. Z planów dotarcia do znaków nic nie wychodzi, gdy czekam na transport, podjeżdża wojskowy patrol. Przyjechali specjalnie po to, żeby sprawdzić co mam na karcie aparatu. Okazuje się, że za korytem pustynnej rzeki, której nie udało mi się przekroczyć, jest wielka wojskowa baza i ktoś z pracowników centrum, widząc dziwacznego, samotnego białego, kręcącego się po okolicy z aparatem, postanowił zawiadomić wojsko.

Haszysz z bongo i kozie mleko

Dzień 14, kilometrów już ponad 4000. Muzułmańska prowincja Xinjiang jest pierwszym punktem, w którym czuję, że coś udało mi się osiągnąć i też właśnie tu, dokładnie na granicy, z silnika dochodzi mnie złowrogi grzechot. Jednak chińska jakość, rozsypało się łożysko. Spędzam dwie noce w Hami, gdzie niewysoki mechanik, ze sprawnością magika, rozkłada i składa mój motocykl na części, na ceracie przed swoim barakiem, wśród cmentarzyska motocykli. Wątpię jeszcze w to, czy daleko po tej naprawie zajadę, ale pijemy za sukces do rana. To chyba pierwszy Chińczyk, z którym się skumplowałem. Przez całą dalszą drogę dzwoni, żeby sprawdzić gdzie jestem, czy silnik dalej ciągnie.

Xinjiang to inny kraj, osobna przygoda, to już nie te Chiny, które znałem. Chińczycy Han czują się tu nieswojo, są najeźdźcami, złowrogo patrzą na nich miejscowi Ujgurzy, którym podobno najbliżej do Turków. Nie znam ich języka, nie znam zwyczajów, nie wiem jak się zachować. Brak im tej bezpośredniości Hanów. Stoją na uboczu, przyglądają się nieufnie obcym.

Po jakimś czasie udaje mi się porozumieć także z nimi. W mieście Turfan, gdzie jest tak gorąco, że ludzie śpią w łóżkach na dachach swoich domów, śpię na plantacji winogron. Dwóch miejscowych proponuje mi zapalić haszysz z bongo, które zbudowali z butelki, długopisu i kawałka parówki.

Xinjiang to tysiące kilometrów przez pustynie, powietrze gorące jak z z suszarki, drogi bez zakrętów, pojedyncze wdechy wilgotnego powietrza podczas przejazdów przez miasta oazy, gdzie pośród upraw i ceglanych suszarni winogron, pracują pompy tłoczące ropę naftową. Po drodze w górach trafiam przypadkiem na grupę Kazachów, którzy zapraszają mnie do wspólnej kolacji. Mętlik w głowie, rozmawiają ze mną po chińsku, angielsku i rosyjsku. Pijemy kobyle mleko, a wielki stary bokser gra na gitarze i śpiewa piosenki Wysockiego.

W Xinjiangu znajduje się też wysunięty bardzo daleko na zachód Kaszgar, gdzie w końcu mogę chwilę odpocząć, pijąc piwo na siedziskach usłanych dywanami na dachu hostelu w towarzystwie innych obcokrajowców. Gdy z nieodległego meczetu dobiega śpiew mułły, zastanawiam się gdzie ja właściwie jestem? To miała być podróż przez Chiny, a to jakiś inny świat.

Następnej stacji nie będzie

Tu też pod granicą z Pakistanem znajduje się najpiękniejsze miejsce w Chinach. Droga Karakorum, jadąc którą można w jednym momencie zobaczyć ośnieżone szczyty, jezioro o lazurowej wodzie, pustynię i pasące się na brzegu białe wielbłądy. Dalej znowu setki kilometrów przez pustynie od stacji benzynowej do stacji, pojedyncze miasta-osady, gospodarstwa o pięknie rzeźbionych drzwiach. Mam dość pustyni, mam dość baraniny, odliczam kilometry do granicy z prowincją Qinghai gdzie mają na mnie czekać niekończące się zielone pastwiska i niebo błękitne jak nigdzie indziej.

Północny Qinghai okazuje się jednak pustynią nad pustynie. Obsługa stacji benzynowej na granicy prowincji mówi mi, że następnej stacji benzynowej po prostu nie będzie. Google Maps w telefonie pokazuje mi jedną samotną, odległą o 250 kilometrów. Nigdy wcześniej nie czułem się tak samotny jak właśnie tam.

Po drodze nie ma ani jednego gospodarstwa. Nie ma wielbłądów, jaków. Może raz na godzinę mija mnie tir. O północy, w trwodze przed kłębiącą się w zasięgu wzroku burzą piaskową, docieram do samotnej stacji benzynowej, gdzie spędzam noc w dormitorium dla kierowców tirów, na zapleczu taniej restauracji.

Dopiero wschodni Qinghai wygląda jak na zdjęciach. Dawno nie widziałem tak niebieskiego nieba. Tutaj też spotykam pierwszych chińskich motocyklistów w podróży. Wracają z Lhasy, możemy wymienić się informacjami o drodze, zrobić wspólne zdjęcie. Qinghai leży na na Wyżynie Tybetańskiej i jest odciętym fragmentem Tybetu. Wraz z krajobrazem zmienia się też ludność. Chińczyków Han dalej nie ma, a wpływ kultury tybetańskiej widać wszędzie. Widzę, że w czasie rewolucji kulturalnej swojego dziedzictwa wyrzekli się tylko Chińczycy. Tak u Ujgurów jak i Tybetańczyków tradycyjny strój noszony jest na co dzień. Cudowna odmiana, znowu inny kraj, mężczyźni na motocyklach, w kowbojskich kapeluszach, kurtkach wyszywanych w kwiaty, z nożem za pasku, piękne kobiety o złotych zębach, z ozdobami wplecionymi we włosy, w kolorowych sukniach. Zupełnie inna mentalność. Bardziej zachodnia. Są otwarci, ciekawi, weseli. Tylko dalej wszędzie ta baranina.

W Qinghai udaje mi się wprosić i spędzić noc na posterunku tybetańskiej policji. Buddyjskich klasztorów mijam tyle, że szybko przestają robić wrażenie. Jialing nie zawodzi, na liczniku przeskakują kolejne tysiące kilometrów, a ja mam kolejne kryzysy, wszystko boli, ale trzeba jechać dalej.

Dark Water

Wjeżdżam do Syczuanu, zahaczam o Chongqing, największe miasto świata. To tu produkują Jialinga. Czas na wymianę opon, naprawę usterek. Chongqing jest najbardziej niesamowitym miejscem na trasie. Mroczne miasto, położone na górzystych wyspach w rozwidleniu rzeki. Znaki informują kierowców, że miasto jest mgliste i deszczowe. Atmosfera jak w japońskim horrorze, może Dark Water. W Syczuanie na początku dalej mijam tybetańskie wsie, a zaczynam tęsknić za moimi swojskimi Chińczykami Han. Odnajduję ich na południu.

Teraz jeszcze tylko Guizhou i Guangxi, szybki przejazd autostradami. Jadę nielegalnie, bo motocykli tu nie wpuszczają, a ja znalazłem sposób. Śpieszę się nad morze, to mają być takie miniwakacje po piekle pustyni. Plaża, morze, ostrygi, małże w Beihai. Chińczycy potrafią zniszczyć każdy krajobraz swoimi osiedlami.

Chińska kolej w pięciu krokach

Czekam w porcie aż minie tajfun, żeby przedostać się na Wyspę Hainan, chińskie Hawaje. Na promie poznany Niemiec opowiada mi o Haikou, stolicy wyspy, do którego dotarł 25 lat temu. Teraz na horyzoncie sterczy las wieżowców, on wspomina jak miasto było prymitywną wioską. Ma znajomości, mówi, że może mi pomóc znaleźć pracę.

Chiny w klapkach? Inne Chiny. Objeżdżam całą wyspę. Moja firma miała tu projekt, nad którym się nasiedziałem. Nie zabrali mnie na spotkanie z klientem. Przyjechałem sam, pływam w lazurowej wodzie, na odludziu, w Zatoce Smoczej Bramy, którą oglądałem setki razy na zdjęciach i planach. Dwie noce na południu, w Sanya, gdzie lubią wypoczywać Rosjanie, i jadę na północ. Trasa-pętla miała sprawić, żeby nie było powrotu. Teraz, po tylu dniach w podróży, chcę dokądś wrócić.

Chińskie miasta bez przyszłości

Z Sanya droga prowadzi na północ, do Pekinu będzie już tylko coraz bliżej. Mam już dość, straciłem cierpliwość do Chińczyków, do korków, do brzydkich miast. Dzielę trasę po 500 kilometrów, żeby obliczyć jak szybko mogę skończyć. Po drodze nie ma już atrakcji, jest Hangzhou i Szanghaj, gdzie mam znajomych i gdzie chwilę odpocznę. Jadę dzień w dzień od świtu do zmroku, mijam znaki polecające atrakcje turystyczne, mijam restauracje, jadłem już wszystkie smaki ciastek Oreo dostępne na stacjach benzynowych.

W Hangzhou Pawlania umawia mnie z Wangshu, chińskim laureatem nagrody Pritzkera, architektonicznego Nobla. Mam przeprowadzić z nim wywiad w jego nowym budynku na terenie kampusu Akademii Sztuk Pięknych. W czasie rozmowy mówi mi on, że chińskie miasta nie mają przyszłości, a ja wiem, że ma rację, tyle ich minąłem po drodze. Chiny bezmyślnie zalały swój kraj morzem betonu, z tej drogi nie ma odwrotu. Dalej Szanghaj, beach party, obcokrajowcy, picie do rana na Bundzie z widokiem na rosnący w szybkim tempie drugi najwyższy budynek świata. Mój mózg nie ogarnia, za duża zmiana po prawie dwóch miesiącach samotności. Wjeżdżając do miasta złapałem gumę, czekam tydzień na zamówioną w internecie dętkę. Wypijamy morze alkoholu.

1300 kilometrów do Pekinu. Trzy dni? Mam totalnie dość, ale już blisko. Mijam kolejne brzydkie miasta i wsie. Kompletna dewastacja krajobrazu. Przy drogach setki dwupiętrowych szeregówek, na podjazdach kupy śmieci, hałdy węgla. Tylko zieleń pól ryżowych pozwala chwile odpocząć oczom. Liczę kilometry, ile wyjdzie? Od Tianjin to już moje podwórko. Ostatni raz wymieniam olej. Dziwnie się czuję opowiadając mechanikowi w warsztacie 100 kilometrów od Pekinu, że właśnie wracam do „domu” po 64 dniach samotnej podróży. Tyle kilometrów, tyle miejsc, tyle twarzy. Nie wiem czy mi wierzy, sam nie do końca wierzę.

W końcu mijam administracyjną granicę stolicy. Szósta obwodnica, piąta, czwarta, a na twarzy coraz większy rogal. Nie potrzebuję już GPS-a, miasto znam lepiej niż Wrocław. Na Dongzhimen czekają na mnie znajomi, kanapa i wódka z domkiem. Szybko to jednak zleciało.

To tak z grubsza. Wyjazd na Chiński Zwiad miał być nie tylko relacją z podróży, lecz także próbą podzielenia się tym wszystkim, czego się o Państwie Środka dowiedziałem w ciągu trzech lat mieszkania w tym kraju. Jeśli interesują was Chiny, relację z Chińskiego Zwiadu dzień po dniu można znaleźć na moim blogu www.iloveyourmici.pl w zakładce Chiński Zwiad.

Filip Winiewicz

Architekt od ponad dwóch lat mieszkający w Chinach, autor bloga www.iloveyourmici.pl. W maju planuje wyruszyć na Chiński Zwiad, motocyklową podróż wokół Chin.

Komentarze: 5

bart 27 sierpnia 2013 o 12:35

czytając to dostaje gęsiej skórki…tak jak ci wiele razy mówiłem, podróż życia i niezapomniane krajobrazy oraz ludzie…zazdroszczę bardzo i czekam na kolejne podróże!

Odpowiedz

Filips 27 sierpnia 2013 o 15:20

Hej! Dziękuję! Będą następne. Już motor upatrzyłem, ale muszę najpierw z rok za biurkiem posiedzieć ;)

Odpowiedz

ryż z cynamonem 28 sierpnia 2013 o 8:31

Niesamowita podróż w tak krótkim czasie>>> Kolos y

Odpowiedz

Blondynka z Krainy Teczy 28 sierpnia 2013 o 11:07

Wow – niesamowita podróż! Jak poradziłeś sobie z problemem paliwa? W baku mieści się dość mało, a odległości w Chinach spore? Czy zawsze zakładałeś, że starczy do następnej stacji, czy brałeś jakiś zapas? Jeśli tak, to gdzie, no bo miejsca na motocyklu nie za wiele?

http://www.wkrainieteczy.wordpress.com

Odpowiedz

Filips 28 sierpnia 2013 o 14:33

Hej. Jak wiedzialem, ze bedzie dluzszy kawalek bez stacji to kupowalem plastikowy kanister 5l. Z kanistrem starczalo. A na motor da sie calkiem sporo zapakowac. pozdrawiam

Odpowiedz