Bangkok – azjatycki koktajl powitalny
Bangkok jest jedną z tych metropolii, która często występuje w roli wizytówki południowo-wschodniej Azji. Gros mniejszych wycieczek i większych wypraw zaczyna się właśnie tutaj. Dla rzeszy backpackerów stolica Tajlandii stanowi zatem miejsce rozładowania wewnętrznego napięcia, pierwszy punkt konfrontacji podróży wyobrażonej z rzeczywistą.
I obojętnie jakie wnioski zostaną wyciągnięte z tego doświadczenia, jedno jest niemal pewne – czeka nas szok.
Będzie to zaskoczenie nie tylko klimatyczne, które każe ścierając z czoła kolejne krople potu wdychać jedną dziurką od nosa spaliny tuk-tuków, a drugą napawać się zapachami nieznanych dotąd potraw. Nie będzie to również zaskoczenie jedynie kulturowe ukazujące nieznane dotąd konstrukcje domów w których ludzie śpią, jedzą i pracują, czy eksponujące stupy buddyjskich świątyń dumnie strzelających w niebo między brudnymi ścianami metalowych wieżowców.
Na to wszystko każdy jest przecież mentalnie przygotowany. Bangkok zaskoczy niespotykanym koktajlem chaosu, który łączy najbardziej intensywne smaki, zapachy i dźwięki w trudno interpretowalną całość, wszystko na tle ubóstwa i modernizacji, starego i nowego, zacofania i postępu. Prawdziwy zawrót głowy.
Tiziano Terzani, wybitny dziennikarz i znawca tego regionu już w 1993 roku pisał o Bangkoku jako mieście, które charakteryzuje wulgarna nowoczesność: brudne, chaotyczne, śmierdzące, gdzie woda jest zatruta, a powietrze skażone ołowiem, gdzie jedna osoba na pięć jest bezdomna, jedna na sześćdziesiąt – łącznie z noworodkami – jest nosicielem wirusa HIV, jedna kobieta na trzydzieści zarabia jako prostytutka i co godzina ktoś popełnia samobójstwo.
Mimo odruchowej fascynacji metropolią jako pierwszym punktem styczności z Azją w ogóle, trudno nie przyznać mu racji, szczególnie po upływie kolejnych 18 lat.
Jedyny problem polega na tym, że Terzani posiadał rozsądny punkt odniesienia dla swojej opinii, bywał w Bangkoku już dużo wcześniej w latach 70., gdy postęp w imię rozwoju ekonomicznego nie odcisnął jeszcze na charakterze miasta wyraźnego brzemienia.
My, żyjący i podróżujący współcześnie przybywamy do Tajlandii mając o niej zazwyczaj jakieś pojęcie. Z dozą perwersyjnej fascynacji podchodzimy zatem do tego czym reporter się brzydził. Zatapiamy się w tym smrodzie, brudzie i nieładzie odreagowując smutny modernizm odrapanych polskich kamienic i rozkoszując się żywiołem ekspresji z jaką funkcjonuje tutejsza ulica, tak różna od deszczowej i zamkniętej w sobie rodzimej odpowiedniczki.
Świadomość od dawna realizowanej idei postępu zmieniła niejako nasze oczekiwania. Skoro wiadomo, że Miasto Aniołów nie przywita nas ubranymi w sarongi Tajkami czy dymem z kadzideł odpędzających złe duchy, doświadczamy go we współczesnej wersji, zindustrializowane i złe, ale ciągle tak magnetycznie obce.
- Autobus komunikacji miejskiej w Bangkoku. (Fot. Krzysztof Dopierała)
- Popołudniowa siesta być musi! (Fot. Krzysztof Dopierała)
Czego zatem można się spodziewać po Bangkoku? Przede wszystkim warto się zreflektować, że to co zwykło się mówić o uprzejmości Tajów można w tym mieście chwilowo odłożyć na półkę. Tu naprawdę wielu z nich czyha na okazję by wcisnąć jakąś ściemę i na niej zarobić.
Faktycznie, wszyscy są uśmiechnięci i sprawiają wrażenie piekielnie zaangażowanych w niesienie bezinteresownej pomocy, w dużej ilości przypadków to jednak bujda. Na stacji kolejki Skyline – Phayathai, gdzie codziennie wysiadają dziesiątki zdezorientowanych podróżnych, wykwalifikowali się zawodowi naciągacze, którzy żerując na niewiedzy oraz naiwności dają darmowe, nic nie warte wskazówki prowadzące zazwyczaj do informacji turystycznej szwagra lub brudnego hostelu kuzyna.
O ile takie zagrania kosztować mogą jedynie stratę odrobiny czasu, o tyle Taj oferujący wspólną przechadzkę po nieznanych zakątkach typowo lokalnej dzielnicy może oznaczać już kłopoty większego kalibru.
Zdecydowanie nie warto korzystać z takich propozycji, choćby przesłonięte były maską niezwykle spontanicznej i nie do odrzucenia okazji.