Wędrując po Argentynie  nie sposób ominąć stolicy i zarazem drugiej metropolii kontynentu – Buenos Aires. Miasto ma w sobie coś z architektury Paryża, rozmachu Rzymu, biedy Meksyku i bałaganu Bogoty. W Urugwaju czeka na nas zabytek z listy UNESCO – Colonia de Sacramento. A po drodze do Patagonii kolejne kilometry pozwalające poczuć tętno Ameryki Południowej…

Buenos Aires. Paryż Ameryki Południowej. Promienie wschodzącego słońca oświetlały fasadę budynku Kongresu. Na kilkupasmowych ulicach nie było praktycznie żadnego ruchu, tak jak i na chodnikach, gdzie tylko od czasu do czasu widać było przemykający cień zataczającego się od alkoholu delikwenta. Większość sklepów pozamykana, a w powietrzu cisza, jeśli nie liczyć nieśmiałego śpiewu ptaków, poukrywanych w koronach drzew. Ale duże miasta, takie jak Buenos Aires, nigdy nie śpią…

Właśnie wtedy, gdy czerń nocy przechodzi najpierw w szarość poranka, by potem zamienić się w oślepiający blask dnia, następuje zmiana wachty. Do życia budzi się większość mieszkańców – słychać hałas otwieranych rolet, w oknach pojawiają się zaspane twarze, a niektórzy już popijają kawę w dopiero co otworzonej kawiarni na rogu. Śpiesząc się na autobus czy metro, „ludzie dnia” nie zauważają albo nie chcą zauważać tych z „nocnej straży” – pracowników całodobowych kiosków, parkingowych stróży wszelakiej maści, zachodnich turystów ledwo trzymających się na nogach, bełkoczących coś do siebie i kopiących w śmietniki, czy też spóźnionych bezdomnych, w pośpiechu pchających swoje wózki, żeby zdążyć do swojej skrytki i przykryć się kocem zanim na ulicach rozpocznie się chaos.

Cmentarz La Recoleta, Buenos Aires.

Spacer po cmentarzu La Recoleta, na którym spoczywają najbardziej zasłużeni dla Argentyny. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Była dopiero 06:30. Na skutek dość dziwnych okoliczności znaleźliśmy się w stolicy Argentyny chwilę po 04:00. Nocny autobus z Mar del Plata zawiózł nas na terminal Retiro, skąd taksówką pojechaliśmy, zupełnie w ciemno, do jednego z hosteli w dzielnicy Palermo.

Tam okazało się, że nie ma wolnych miejsc, tak samo jak i w innym obok. Zaczęliśmy więc pytać w hotelach. Taksówkarz złapał kurs tygodnia i z gbura, jakim był na początku, zamienił się w niezwykle pomocnego człowieka – wychodził ze mną i pytał na recepcjach, próbował podsuwać nowe koncepcje… Krążyliśmy tak z godzinę, aż w końcu wróciliśmy do centrum. Tam, przy Plaza de Congreso zostawiłem dziewczyny – Kaję i Asię – w jedynej otwartej o tej porze kawiarni i sam, na spokojnie, zagłębiłem się w jednokierunkowe uliczki w poszukiwaniu tabliczek z napisem ‘hotel’. Koniec końców udało mi się znaleźć coś wolnego i prawie godzinę później, zmęczeni, ale w dobrych nastrojach, weszliśmy do pokoju, który stał się naszym azylem na trzy kolejne dni.

Zobaczyliśmy w Buenos Aires tyle, ile można było zobaczyć w tak krótkim czasie, bez specjalnego napinania się, latania od świtu do zmroku z przewodnikiem w ręku i wypruwania sobie żył dla każdej wystawy w muzeach. Najpierw pojechaliśmy na słynny cmentarz La Recoleta, na którym spoczywają najbardziej zasłużeni dla Argentyny. Cmentarz właściwie jest całą taką mini-dzielnicą, z alejkami w roli uliczek, mauzoleami w roli domków i pomnikami… w roli pomników.

Wieczorem przespacerowaliśmy się po Calle Floryda – to taki słynny deptak Buenos Aires, gdzie znajdują się najlepsze sklepy i knajpy, a pośrodku obnośni sprzedawcy próbują sprzedać swoje towary. Są tandetne pamiątki, skaczące misie, szalone gumowe pomidory, naczynka mate, ozdoby do włosów, ubrania, czapki, kubki i wszystko co tylko można sobie wyobrazić. Fajnie oglądało się parę albo dwie tańczące tango do muzyki z głośników. I nawet jeśli było to w 100% turystyczne show, to miało jakiś swój urok.

Następnego dnia odwiedziliśmy dzielnicę Boca, a właściwie jej turystyczną część, słynną z kolorowych budyneczków i drogich knajpek. I tanga. Kilkadziesiąt metrów od świątyni futbolu argentyńskiego – stadionu Boca Juniors, tej samej drużyny, w której grał Maradona, piłkarski bóg, a dziś postać co najmniej kontrowersyjna – wstąpiliśmy niespodziewanie do małej lokalnej knajpy. Akurat trwała transmisja z towarzyskiego meczu Argentyna – Brazylia. Razem z kilkoma nie najmłodszymi już kibicami oglądaliśmy ten pojedynek, sącząc rum z colą.

Wróciliśmy przez San Telmo, dzielnicę barów, gdzie znajduje się także polski pub „Kraków”. Założył go Polak, który przyjechał tu kilka lat temu na wakacje i już został. Polak pochodzi jednak z Trójmiasta, a z Krakowem jego lokal ma niewiele wspólnego, jeśli nie liczyć ceglanego wystroju.

Kaja i Asia następnego dnia rano pojechały na lotnisko, by złapać samolot do Polski. Mój czas w boskim Buenos Aires też powoli dobiegał końca. Miasto ma coś w sobie – coś z niesamowitej architektury Paryża, rozmachu Rzymu, biedy Meksyku i bałaganu Bogoty. Mimo to z niecierpliwością wyczekiwałem powrotu na drogę i obrania kierunku na chłodniejszą Patagonię. Najpierw jednak musiałem przedłużyć swoją wizę na kolejne trzy miesiące. W tym celu postąpiłem tak jak większość: po prostu kupiłem najtańszy bilet na prom do Urugwaju.

Colonia de Sacramento znajduje się ledwie czterdzieści kilometrów od stolicy Argentyny, po drugiej stronie delty La Plata. Została założona przez Portugalczyków w 1680 roku. Był to port słynący z kontrabandy. Stare miasto ze swoimi wąskimi nieregularnymi brukowanymi uliczkami oraz mnóstwem kwiatów i kafejek jako jedyny obiekt w Urugwaju jest wpisane na listę UNESCO.

Charakter Colonii zmienia się, gdy z takiej wąskiej uliczki skręca się w siatkę szerokich, ortogonalnych ulic, będących spuścizną po Hiszpanach. Samochodów nie ma dużo, a jeśli są, to aż miło popatrzeć na te niemal zabytkowe roczniki. Ludzie poruszają się na skuterkach albo rowerach, a podczas sjesty, gdy wszystko jest zamknięte, na krużgankach, tarasach i patiach, na ulicach i w parkach pojawiają się fotele i krzesła, na których siada starszyzna z yerba mate i termosami w rękach. Młodzież prawdopodobnie wyjechała już do Montevideo albo do Buenos Aires…

Dwa dni to zbyt mało, by powiedzieć coś o Urugwaju, ale miałem wrażenie, że jest tu jeszcze bezpieczniej niż w Argentynie, na pewno spokojniej i przyjemniej dla ludzi, ceniących sobie unormowany tryb życia. Doskonałe miejsce na spędzenie emerytury.

Kuba Fedorowicz

Zawsze powtarzał, że trzeba iść własną drogą - i robił to konsekwentnie. Odbył samotna podróż autostopem po Ameryce Łacińskiej - swoje Grand Tour, uwielbiał sporty, ruch, działanie. Swoją ziemską wędrówkę zakończył 6 marca 2012 roku.

Komentarze: 4

Tjtjt 15 stycznia 2011 o 15:09

świetne teksty:)

Odpowiedz

Kuba 15 stycznia 2011 o 15:41

o kurde, nieźle, z 8 stron 2! :))

Odpowiedz

Dominik 16 stycznia 2011 o 9:22

Fajnie napisane. Czytajac czulem atmosfere miejsca i stan 'bycia w drodze'. To duzo.

Odpowiedz