Co robi polska dziennikarka wraz z mężem fotografem, kiedy ich córeczka kończy pół roku? Spełnia marzenia. Tak przynajmniej uczynili Anna Sulewska i Thomas Alboth. Wyruszyli z córeczką w półroczną podróż samochodem wokół Morza Czarnego. Przemierzyli 9 krajów i 3 „prawie kraje”, a w międzyczasie mała Hania zaczęła mówić, chodzić i tańczyć przy czeczeńskich pieśniach.

Przez cały czas uzupełniali po angielsku blog, dzięki czemu kibicowali im ludzie z ponad 110 krajów. Rozmawiamy z nimi jak to było i dlaczego It’s just a state of mind thinking that kids make everything more difficult.

Rodzina bez granic: Hania, Anna i Thomas.

– Zanim wyjechaliście: pomysł powstał spontanicznie czy raczej jako misterny plan?

– Chyba możemy powiedzieć, że spontanicznie, skoro pomysł na wyjazd, trasa i termin pojawiły się trzy miesiące przed startem. Ale wiedzieliśmy od dawna, że wypuścimy się gdzieś na dłużej. Okres urlopu macierzyńsko – tacierzyńskiego tylko nas zmotywował.

– W większości krajów, przez które wiodła trasa Waszej wyprawy, byliście już wcześniej. Jak spotkanie z innymi kulturami różniło się podczas samotnych wypadów od podróży z dzieckiem?

– Oczywiście, wyjazd z dzieckiem wygląda inaczej, bo musi ono spać i jeść. Gdy jedzie się samemu to można przez jakiś czas o takich przyziemnych rzeczach zapomnieć. Inaczej też przebiegła integracja z mieszkańcami odwiedzanych wiosek: wieczory można było spędzać w towarzystwie przy ognisku, albo w okolicy samochodu, ale już nie w pubach czy klubach. Na pewno też przyciągaliśmy uwagę trochę innych grup społecznych: już nie młodych chłopaków czy dziewczyn, a ludzi w najróżniejszym wieku. Hania była naszym kluczem do nich: wystarczyło kilka chwil, uśmiech i od razu byliśmy zapraszani do domów na herbatę, kolację, nocleg. Łatwiej było wejść w kontakt, przecież ludzie każdej kultury mają dzieciaki. I bardziej nam ufano, bo co innego para młodych podróżników, co innego rodzice z maleńka, słodką blondyneczką.

Paru rzeczy nie zrobiliśmy „przez” to, że byliśmy z dzieckiem. Nie przejechaliśmy przez Czeczenię i Dagestan, nie spędziliśmy dwóch dób na koniach, docierając do kawałków Gruzji niedostępnych samochodem. No, ale coś za coś. Dzięki niej spotkaliśmy króla Romów w Mołdawii, dzięki niej przepuszczali nas szybciej na granicach.

– Skoro wspomnieliście już, to opowiedzcie kilka słów więcej o spotkaniu z królem Romów.

– Pojechaliśmy do Soroki, miasta na północy Mołdawii, bo chcieliśmy zobaczyć ten kraj naprawdę z każdej strony. Wiedzieliśmy z przewodnika, że to miasto Romów i tam właśnie mieszka ichniejszy król. A jego ojciec z kolei był królem Romów całego Związku Radzieckiego, na którego pogrzeb zjechało się pół świata. Oczywiście marzyło nam się odwiedzić króla. Lecz po pierwsze: słyszeliśmy od ludzi w Kiszyniowie, że to paskudny materialista i za każde zdjęcie bierze od dziennikarzy setki euro. A po drugie: za mało wiedzieliśmy na jego temat, by czuć się swobodnie jako dziennikarze, odwiedzić go i wiedzieć jakie pytania zadać. Trochę głupio zapukać do drzwi i powiedzieć: halo królu, to my, dzień dobry!

Król Romów tak polubił Hanię, że chciał ją nawet kupić dla swojego wnuka na żonę ;)

Ale… Mieliśmy Hanię. Podczas spaceru po dolnej Soroce (miasto dzieli się na dwie części: mołdawska – na dole i romska – na wzgórzu) zaczepił nas chłopak z dziewczyną, że taka słodka, że blondyneczka, a skąd my, a po co? – jak to zwykle. Spędziliśmy z nimi może kwadrans na rozmowie o wszystkim i niczym. Następnego dnia wybraliśmy się na wzgórze.

Tam już tylko Romowie, stali w męskich grupkach na ulicach patrząc spod oka na obcych. A my byliśmy jedynymi obcymi, więc wszyscy patrzyli na nas. Trochę było nieswojo, nieprzyjemnie, aż do chwili, kiedy podbiegł do nas chłopak, z którym rozmawialiśmy poprzedniego dnia. Przywitał się, ucałował Hanię, no i… Zaczęło się. Skoro jesteśmy „swoi” to już z górki. Podeszli inni, ktoś zabrał nas do siebie do domu, potem zjawili się kolejni i kolejni. Tu kawa, tu zupa, strasznie szybko się to potoczyło.

Następnie Vasil, lokalny ważniak, oprowadzał nas po okolicy i pokazywał domy ze złotymi kopulami, kolumnami i rzeźbami. Przy jednym podwórku rzucił tylko: A tu mieszka król… Chyba nie czuł się dostatecznie pewnie, żeby nas tam zabrać. Zajrzeliśmy więc tylko przez bramę… i zobaczyła nas żona króla. Natychmiast zaprosiła do środka, gdzie kobiety zajęły się Hania, a na stole postawiono wino. Szybko zjawił się też król. Nie puszczał Hani z kolan, chciał ją nawet kupić dla swojego wnuka na żonę;) Bardzo było rodzinnie i sympatycznie, z pewnością właśnie dzięki obecności Hani. Bo dziennikarka z notesem i fotograf z aparatem na szyi są zazwyczaj witani inaczej niż młodzi rodzice ze słodkim dzieciakiem.

– Na granicy z Gruzją pojawił się problem z dokumentami potwierdzającymi, że Hania to Wasze dziecko. Na czym polegał?

– Wjeżdżaliśmy do Gruzji trzy razy (z Turcji, Azerbejdżanu i Armenii – bo granice są pozamykane, więc trzeba jeździć w te i z powrotem). Spośród wszystkich przejść granicznych, tylko tam żądano od nas dowodu, że Hania jest rzeczywiście naszą córką, mimo że ma to samo nazwisko co my oboje i dwa paszporty (polski i niemiecki). Celnikom zależało na świadectwie urodzenia, by potwierdzić, że to właśnie my jesteśmy jej rodzicami, ponieważ w paszporcie dziecka nie ma danych rodziców. Ta wzmożona czujność wiąże się z problemem przemytu dzieci na Kaukazie.

– Na blogu podajecie powody, dlaczego podróż w momencie, gdy dziecko ma kilka miesięcy, to wręcz najlepszy czas na taką wyprawę. Powiedzcie jeszcze raz, dlaczego?

– Dziecko w tym czasie potrzebuje tak naprawdę niewiele do szczęścia: musi jeść, spać i czuć się bezpiecznie. My wierzymy, że ważne jest też wspólne spędzanie czasu z rodzicami, najlepiej ze szczęśliwymi. Byliśmy te pół roku non-stop we trójkę, nic nikomu nie uciekło, mogliśmy oglądać jak Hania zaczyna mówić i chodzić.

Hania z tatą. Bo ważne jest wspólne szczęście.

Hania z tatą. Bo ważne jest wspólne szczęście. (Fot. Anna Sulewska)

Zależało nam oczywiście na tym, żeby czuła się bezpieczna. Tyle się słyszy i czyta o rytmie dnia, jedzeniu o tej samej porze, spacerze po południu. Naszym jedynym rytmem była jazda samochodem wtedy, kiedy Hania robiła się zmęczona, żeby mogła spokojnie odpocząć. Jedliśmy wszyscy razem, często gdzieś na trawie, bo małej się tak bardzo podobało. Widoki za oknem zmieniały się każdego dnia, a ona ciągle poznawała nowe zwierzęta, ludzi o innych twarzach, strojach i językach. Ale zawsze miała to samo łóżeczko, spala z tym samym misiem, śpiewaliśmy te same piosenki.

Ten czas na wyjazd sprzyja także rodzicom. Dopóki Hania jeszcze nie chodziła, nie mogła sobie gdzieś po prostu odejść. Rodzice i zabawki wystarczały, place zabaw nie były potrzebne, więc nie zmuszały nas do przystanków. Im bliżej do końca wyjazdu, było trudniej. Hania stawała się pełnoprawnym członkiem załogi, który zaczynał mieć własne zdanie, chciał odwiedzić pieska, stanąć przy krowach. Wydaje nam się, że z dwulatkiem podróż będzie wyglądała zupełnie inaczej.

– Czy był taki moment, gdy nie byliście zadowoleni, że trafiliście gdzieś właśnie z małym dzieckiem? Było coś, czego nie chcieliście, żeby mała oglądała?

– Nie byliśmy w takich miejscach, w których Hania mogłaby widzieć przemoc czy śmierć. Wtedy z pewnością zareagowalibyśmy, ale nie było takich na naszej trasie. Bieda? Byliśmy w wielu bardzo biednych zakątkach, ale ani Hania tego jeszcze nie dostrzegała ani nam to nie przeszkadzało.  Jedyne miejsce, w którym inni zwrócili nam uwagę, to szkoła w Biesłanie, w której w 2004 roku w ataku terrorystycznym zginęło ponad 300 osób. Ludzie mówili, że krąży tam zła energia i dziecko nie powinno tam przebywać.

Jagoda Pietrzak

Lubi ciekawe historie i zmieniający się krajobraz. Od pewnego czasu próbuje wrócić z Bliskiego Wschodu. Robi mapy i Peron4.

Komentarze: 12

egipt 16 listopada 2010 o 12:07

Podziwiam Waszą odwagę i gratuluje spełnienia marzeń podróżniczych

Odpowiedz

kol 16 listopada 2010 o 12:39

głupota

Odpowiedz

jagoda 16 listopada 2010 o 14:17

Dla tych którzy uważają, że to głupota polecam lekturę bloga Ani i Thomasa. Z dystansem rozpatrują tam za i przeciw takiego wyjazdu, a także rozważają powody, które sprawiają, że nie każdy wybierze się w taką podróż.
Dla leniwych są to m.in. te wpisy: http://thefamilywithoutborders.com/about-the-family-without-borders/ oraz http://thefamilywithoutborders.com/why-not-such-a-family-trip-2010-06-13/

Odpowiedz

Łukasz 17 listopada 2010 o 0:20

Glupota i brak odpowiedzialnosci z tak malym dzieckiem. Rozumiem 2-3 latka ale polroczne ? Inaczej by sie Rodzice cieszyli jakby maluszek mial problemy zdrowotne i ciezko zachorowal. Na szczescie nic sie nie stało. Byle inni nie byli tak lekkomyslni.

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 17 listopada 2010 o 0:56

Ale Lukaszu, przeciez zachorowac mozna wszedzie. Czy sadzisz, ze w zagranicznych krajach nie ma lekarzy?

Odpowiedz

cyklonsześć 17 listopada 2010 o 8:19

kol, troszeczkę rozwiń swą błyskotliwą myśl.
Łukasz, dlaczego zarzucasz im brak odpowiedzialności?

Odpowiedz

kol 17 listopada 2010 o 8:40

Oczywiście że zachorować można wszędzie, ale uwierz mi napewno nie chciałbyś wylądować w szpitalu z dzieckiem w Gruzji czy Armeni.

Odpowiedz

Mama 17 listopada 2010 o 9:52

A z 2-3 latkiem lepiej wyladowac w gruzinskim szpitalu? ;) Wszedzie sa dzieci, wszedzie mielismy znajomych z dziecmi, a bac sie mozna zawsze i wszedzie.
A btw, odwiedzilismy szpital w Gruzji – zeby zrobic usg nowej ciazy. Moze nie bylo jak u nas w Berlinie, ale na pewno bylo lepiej niz u nas w Warszawie.
No i mielismy ubezpieczenie, ktore w ciagu jednego dnia, w razie potrzeby, sciaga nas do domu ;)
Serdecznosci

Odpowiedz

kazetka 17 listopada 2010 o 13:08

Dajesz Ania, dajesz! Podziwiam i gratuluję (również i prawie powiększonej familiji)! Zdjecia cudne, Hania cudna, mąz cudny! Żivot je ćudo!

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 18 listopada 2010 o 0:14

Ania, to samo dokladnie napisalem Lukaszowi na priv.
Ostatecznie Gruzja to nie Ksiezyc, a tylko kilka godzin lotu z Berlina.

Odpowiedz

Sylwia 18 listopada 2010 o 19:15

Gratuluję świetnego pomysłu! Wykorzystaliście ten szczególny czas w najlepszy możliwy sposób. Dla krytyków i niedowiarków: od jakichś jedenastu lat (podróżowały jeszcze przed urodzeniem i niedługo po nim) w bliższych, dalszych i zupełnie dalekich wyjazdach towarzyszą nam dzieci. Ze zdrowym niemowlakiem można dotrzeć właściwie wszędzie, oczywiście respektując pewne wspomniane wyżej ograniczenia. Potem dziecko ma coraz więcej indywidualnych pomysłów na życie i w coraz większym stopniu wpływa na bieg wydarzeń (co samo w sobie nie jest złe, ale trzeba się do tego przyzwyczaić). Trzeba też podkreślić, że parę miesięcy włóczęgi w spokojnym tempie jest o wiele zdrowsze (fizycznie i psychicznie) dla dziecka niż szybki wypad do Tunezji czy Egiptu, który przecież nie wzbudziłby tylu kontrowersji.

Odpowiedz

Mariusz Jajesniak 1 grudnia 2010 o 15:31

Podróż z takim maluchem jest zdecydowanie prostsza niż z dwu trzy latkiem (z którym mamy okazje jeździć). A służba zdrowia w rożnych „zaskakujących” miejscach działa lepiej niż w Polsce :)

Odpowiedz